Słodka herbata i gorzkie łzy

Według oficjalnych danych rządu Bangladeszu w obozach dla uchodźców Rohingya na Półwyspie Teknaf przebywa obecnie 1200000 uchodźców z sąsiedniej Birmy, nieoficjalnie liczba ta wynosi 1700000 i co roku się powiększa o około 100000 nowo narodzonych dzieci. Dramatyczna sytuacja humanitarna, brak oświaty i opieki medycznej są tutaj codziennością, z którą mierzą się władze jednego z najbiedniejszych państw świata, przy jednoczesnym braku chęci realnego rozwiązania problemu ze strony społeczności międzynarodowej.

„Jest w naszym języku takie pojęcie jak leniwy umysł”, powiedział mój niezastąpiony tłumacz Abdul. Pod tym określeniem kryje się stan ducha, który występuje, gdy człowiek przez długi czas nie ma nic do roboty. Wtedy codzienność przeobraża się w monotonię, ta monotonia wciąga, sprzed oczu giną wszelkie perspektywy, człowiek traci wiarę, że samemu jest w stanie cokolwiek zmienić.
Kiedy wpływające regularnie na konto pieniądze z zachodnioeuropejskich zasiłków pozwalają przeżyć na w miarę znośnym poziomie, zwykle kończy się to popieraniem zapewniających status quo populistów, ewentualnie jakimś brexitem. O wiele gorzej jest, gdy sponiewierani mężczyźni, ojcowie rodzin, których duma została złamana, domostwa spalone, a armia zgwałciła ich córki i żony, latami przebywają w obozach dla uchodźców.
Miesięczna racja żywnościowa dla całej rodziny wynosi tutaj 25 kilogramów suchego ryżu i trzy kilogramy fasoli. Do tego dochodzi jeszcze litr nędznego oleju palmowego, łaskawie darowanego przez rząd Wielkiej Brytanii – oleju, który, nie dość, że ma paskudny wygląd i śmierdzi, to jak twierdzą „obdarowani”, powoduje wiele problemów układu pokarmowego.

„Jak wygląda wasz dzień?”, zapytałem pijących słodką herbatę ze skondensowanym mlekiem mężczyzn Rohingya?
„Każdy tak samo”, usłyszałem w odpowiedzi. „Bo i co tutaj robić?”
Leniwy umysł, pita godzinami słodka herbata i gorzkie życie są pożywką dla rozwoju międzynarodowego terroryzmu. Jakakolwiek perspektywa – zwłaszcza ta, która sponiewieranemu mężczyźnie daje wizję odzyskania dumy, a zarazem łatwego i szybkiego polepszenia bytu rodziny wydaje się nader atrakcyjna.
„Muzułmanie są wszędzie na celowniku”, kilka dni po wizycie w obozach usłyszałem od akademickiego wykładowcy pracującego w położonej kilkaset kilometrów dalej hinduskiej Kalkucie.
W świecie zachodu, który cierpienie, czy bombardowania zna jedynie z ekranu telewizora, zwykło się łączyć terroryzm z Islamem. Tymczasem w odpowiednich okolicznościach jakakolwiek religia czy ideologia mogłaby się stać „etykietą” naklejoną na zbrodnicze działania dowolnej organizacji. Grupy terrorystyczne nie powstają w obozach dla uchodźców, lecz gdzieś w kręgach jakkolwiek pojmowanej władzy, nie zakładają ich biedacy, lecz możni, mający finansowe możliwości utrzymania armii ludzi, których nikt inny utrzymywać nie chce.
Leniwy umysł nie wyklucza działania, lecz poszukuje drogi na skróty. W Wielkiej Brytanii niejednokrotnie przyjmuje to formę drobnej działalności przestępczej, „mody na gangsterkę” lub handlu narkotykami – co w najgorszym wypadku może grozić niezbyt strasznym dla sprawcy wyrokiem więzienia.
Z perspektywy obozu dla uchodźców ta granica strachu, a raczej tego, co straszne nie jest, została bardzo przesunięta. Śmierć jest tematem, z którym oswojone zostały tutaj nawet małe dzieci.
Śmierć w szeregach takiej czy innej organizacji terrorystycznej lub utonięcie w drodze do lepszego świata nie wydają się gorsze od tego, co spotkało ośmiu sąsiadów jednego z moich rozmówców – zabitych na oczach rodzin przez pełnych nienawiści żołnierzy uznawanego na arenie międzynarodowej państwa.
„Ci ludzie potrzebują pracy, a ich dzieci szkoły”, powiedział mój tłumacz.
„Kiedyś byliśmy rolnikami, rybakami, mieliśmy swoje firmy budowlane, żyliśmy normalnie, jak każdy”, opowiadali mi uchodźcy.
Czego dzisiaj chcecie od życia? Pytałem. Wszyscy jednogłośnie chcieli powrotu do domu, wszyscy od dzieci począwszy, na starcach kończąc, mówili, że ich marzeniem jest odzyskanie birmańskiego obywatelstwa, wszyscy jak jeden mąż dobrze wspominali swoje życie w czasach przed wygnaniem. Od nikogo nie usłyszałem, że pragnie emigrować do Europy, Australii czy Stanów Zjednoczonych, nie spotkałem też ani jednego fanatyka religijnego.
Wyrwane z kontekstu medialne obrazki młodych mężczyzn forsujących granice Europy są jedynie małym wycinkiem uchodźczej rzeczywistości. Kurtyna ignorancji przykrywa całe tło, dla którego w akcie desperacji decydują się oni zostawić swoje rodziny w obozach dla uchodźców, aby podejmując śmiertelne ryzyko oraz wyprzedając to co udało się zabrać z domów, przetrzeć swoim dzieciom szlak do lepszego życia. Lepszego, w tym wypadku oznacza niejednokrotnie jakiegokolwiek.
W nielicznych szkołach na terenie obozów brakuje nauczycieli, a edukacja odbywa się jedynie na najniższym poziomie. Pośród kilku przedmiotów, których uczą się dzieci uchodźców Rohingya, najważniejszym jest język Mjanmy. Dlaczego? „Bo Mjanma to nasz kraj, do którego chcemy wrócić, odzyskać swoją ziemię i życie, które nam zabrano”. Ten powszechny pogląd przeplata się z nadzieją, że wraz z wypędzonymi do kraju wkroczą siły pokojowe ONZ, które będą czuwać, aby idąc spać, ze spokojem mogli zgasić światło.
Nikt już tutaj nie wierzy, że uda się ukarać morderców i gwałcicieli – bo i jak rozpoznać przysłanych z innych stron kraju żołnierzy? Birmańskie władze nigdy nie wydadzą swoich wiernych synów przed oblicze żadnego trybunału – dla buddyjskiego, nacjonalistycznego rządu oprawcy są bohaterami, którzy oczyścili kraj z muzułmanów.
Nie da się rozwiązać narastającego globalnie problemu uchodźców bez zaangażowania społeczności międzynarodowej. Samo zjawisko, będące ubocznym skutkiem brutalnej, globalnej polityki wymaga poniesienia wysokich kosztów, zwłaszcza finansowych, których ponosić nikt nie ma zamiaru. Przykładem może być wspomniany już brytyjski olej palmowy oznaczony dumną etykietą „UKaid, from the British people”. Ten najpodlejszy ze znanych ludzkości rodzajów tłuszczu, wcale nie dociera tutaj z Wielkiej Brytanii, i z pewnością nie spełniłby europejskich standardów jakości. Jest produkowany przez brytyjską firmę w Malezji i pochodzi najprawdopodobniej z plantacji, które powstały w wyniku dewastacji lasów na Borneo. Pomoc Zachodu sprowadza się więc do robienia dobrego interesu, kupowania za pieniądze podatnika bezwartościowych, a wręcz szkodliwych produktów i przekazywania ich w formie obrandowanej jałmużny. Bez oglądania się nawet na dramatyczne skutki, jakie jej produkcja przynosi dla środowiska naturalnego. Inne kraje, jak Polska, która odmówiła gościny 5000 kobiet i dzieci (ubogi Bangladesz przyjął ich 1200000), nie poczuwają się zobligowane do pomocy wcale.
Podczas gdy 13-letni chłopiec, od dwóch lat mieszkający z rodziną w obozie dla uchodźców marzy o tym, aby wrócić do domu, iść do szkoły i zostać naukowcem, ktoś gdzieś w świecie już produkuje dla niego broń, aby za pieniądze pochodzące z ukradzionej ropy sprzedać ją kiedyś terrorystom. Ktoś inny produkuje olej palmowy, który stanowi podstawę jego diety, a jeszcze inni ludzie pną się do władzy, budując swoje poparcie na wzniecaniu strachu i wzbudzaniu nienawiści w stosunku do ofiar brutalnych konfliktów. Ziemię uchodźców uprawiają dzisiaj obcy, którzy rozgrabili i rozdzielili między siebie cały ich dorobek życia. Wszystko w majestacie prawa i przy cichej zgodzie zapatrzonej w swój interes społeczności międzynarodowej. Taki świat nie ma przyszłości.

(Trafia do kontenera: Podróże małe i duże)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

33 − = 24