Podróże małe i duże

Trochę nowych tekstów z trasy, relacja „Telegramy z podróży do Chin” (2018) + stare teksty z portalu Globtroter.pl + aktualna wersja przewodnika „7 Dni w Dusznikach Zdroju”. Sporo artykułów podróżniczych umieściłem w osobnym dziale „Ludzie zwyczajni”.

 

—————————-

Sekretne życie ogrodu buddyjskiej świątyni

Jak co weekend, przy akompaniamencie ptaków, wyciszałem się w cieniu drzew cmentarnej części pagody.
Nad pełną ryb i kwiatów lotosu fosą, która okala ruiny shivaistycznej świątyni o stulecia starszej niż państwo polskie, ludzi spotykam nieczęsto.
Jeżeli już, to można tam napotkać wkuwających na pamięć sutry buddyjskich mnichów z tutejszego klasztoru, bądź też małolatów z pobliskiej wioski, urywających się z oczu rodziców, by z kumplami zapalić papierosa. W ich wieku robiliśmy dokładnie to samo.
Może więc dziwić, że w tak odludnym miejscu wala się sporo śladów ludzkiej cywilizacji, w postaci plastikowych kubeczków, butelek, woreczków, słomek i innych śmieci.
Wina za ich znoszenie najprawdopodobniej spoczywa na uczniach pobliskiej podstawówki, którzy w tygodniu kręcą się tu na przerwach.
Jakkolwiek ja przyjeżdżam w weekendy i od dawna nikogo nie spotkałem.
Tym razem, było inaczej. Po kilkudziesięciu minutach siedzenia nad wodą napatoczyła się ferajna pięciu łebków, których wiek oceniłbym na 8-12 lat.
Idąc w moim kierunku, z dumą zaciągali się tytoniowym dymem, który w ich przekonaniu dodaje +5 lat w skali powagi.
Widząc obcokrajowca (pewnie bogaty Amerykanin z filmów) od razu przeszli do sedna, grzecznie, jednak w sposób natrętny próbując wysępić ode mnie kasę.
Od lat nauczam kambodżańską młodzież, obecnie na uniwerku, a jeszcze wcześniej i wciąż „od święta” jako wolontariusz w biednej szkółce na wsi – znam tutejsze realia i z zasady dzieciom pieniędzy nie daję. Odesłałem więc młodzieńców z niczym, a cisza wróciła.
Po chwili naszła mnie jednak refleksja, że postąpiłem niewłaściwie. Efekt, który osiągnąłem, dobierając oschle stanowczy ton odmowny, był żaden.
Łebki sępić się nie oduczą, może jedynie staną się przy tym bardziej niegrzeczni, bo grzeczność jak widać, nie popłaca, zaś ja, zamiast wrócić do spokojnej medytacji, w której mi przeszkodzono, bez sensu wciąż rozmyślam o tej sytuacji.
Fajnie, by było, gdyby jeszcze tu wrócili, dając mi szansę na pedagogiczną poprawę.
I wrócili. Po kilkunastu minutach. Kręcąc się po klasztornym ogrodzie chłopcy zatoczyli koło, a na mój widok dla odwagi ponownie odpalili papierosy… jednak palenie zbyt sprawnie im nie szło. I znów ta sama gadka: „some money, some money”.
Tym razem, zacząłem również stanowczo, od tego by wywalili fajki, bo w ich wieku palić się nie powinno. O dziwo posłuchali. Papierosy wylądowały na glebie, dodatkowo przydeptane klapkami.
Przeszliśmy więc do negocjacji. Układ, który zaproponowałem obejmował wysprzątanie okolic świątyni z plastikowych śmieci. Zaoferowałem chłopakom do podziału kwotę 10 000 rieli (równowartość 5 paczek papierosów lub sporej torby słodyczy), która bardzo ich ucieszyła, ponieważ znacznie przewyższa najśmielsze oczekiwania względem tego, co byliby w stanie wysępić. Płatne po wykonaniu zadania.
Abym się przypadkiem nie rozmyślił, młodzieńcy do pracy zabrali się z marszu.
Po kilkunastu minutach wszystkie butelki, słomki i woreczki trafiły na śmietnik. Uregulowałem swoje zobowiązanie, a zadowolona z wykonanej roboty, chyba bardziej niż byłaby zadowolona z wyżebranych kilkuset rieli ekipa, uprzednio przybijając mi piątkę, pobiegła do wioski… po papierosy, czy po słodycze, tak naprawdę większego znaczenia już nie ma.


—————————-

Wystraszyć koronawirusa

“To było wiele lat temu, jeszcze przed Czerwonymi Khmerami. Przyszła zaraza, podobna do koronawirusa. Babcia mówiła, że wtedy wszyscy przed domami stawiali kukły. I zaraza minęła.”
Tę historię opowiedział mi kolega, którego zapytałem o wystawiane przed wiejskimi domami strachy na wróble.
W Kambodży, gdzie jak dotąd przypadków zarażenia koronawirusem jest stosunkowo niewiele, tradycja stawiania kukieł jest znacznie starsza niż babcia kolegi.
Tutaj każda świątynia, każda osada, farma czy domostwo ma swojego opiekuna, stróża, który otacza opieką mieszkańców. Wiejskich pagód wciąż strzegą duchy, które w nich były, zanim pierwsi buddyjscy mnisi postawili odcisk bosej stopy. Ochronną funkcję pełnią też strzegące bram angkoriańskich świątyń lwy i wężokształtni nagowie.
Kamienne lwy z lśniącymi w słońcu złotymi ogonami, przez pięć stuleci skutecznie odstraszały złe duchy oraz choroby, które czyhały na władców Imperium Angkoru.
Zwykłym ludziom na co dzień nadzwyczajna ochrona nie jest potrzebna. Zasadniczo jakiś owoc, odrobina kawy czy kadzidełko zapalone w przydomowej kapliczce rozwiązuje sprawę.
Inaczej jest w czasach zarazy, głodu czy wojny, które to plagi w przeszłości nie oszczędzały “królestwa uśmiechu”.
Oczywiste jest, że jeżeli taki duch, niematerialny opiekun miejsca, dostanie materialne “ciało” to w trudnych czasach z całą swą mocą stanie na posterunku.
Mój kolega, światły przedstawiciel urodzonego po zakończeniu reżimu Pol Pota pokolenia tzw. baby boomu, kukły przed domem tym razem nie stawiał. Bynajmniej nie dlatego, że uważa to za głupotę, lecz z braku wewnętrznej potrzeby. Wspomniał jednak, że w dzieciństwie przynajmniej raz kukłę stawiali, a przed domem babci kilka dni temu pojawiła się ponownie. Taka jest pradawna tradycja.
W Kambodży ciężkie, pełne obaw czasy wyznaczają przydomowe “strachy na wróble”. W noworoczny, rozpoczynający Rok Szczura oraz nowy cykl kalendarzowy, kwietniowy poranek napotkałem ich kilkanaście. Szczęśliwego Nowego Roku!

—————————-

Niedotykalni ze slumsów Mumbaju

Funkcjonujący od tysiącleci w Indiach podział społeczeństwa na kasty sprawia, że jeżeli urodziłeś się biedny, to najprawdopodobniej biedny umrzesz. Sufit do przebicia masz twardy, bo przynależność do kasty jest wpisana w brzmienie twojego nazwiska, natomiast segregacja następuje już w okresie dzieciństwa.
I choć ci lepiej urodzeni najczęściej bagatelizują znaczenie, czy wręcz istnienie podziału kastowego to biedniejsi Hindusi mają na ten temat odmienne zdanie.
Wszystko, co mierzalne ma swą przyczynę i wywołuje jakiś skutek. Karma, czyli ciąg przyczynowo skutkowy, wychodzi poza granice życia i śmierci. Warunkuje też miejsce, w którym się rodzimy.
Moi, zwykle bagatelizujący podział kastowy koledzy są otwarci na świat, komunikatywni, używają mediów społecznościowych. W gronie „lajkujących” ich posty i zostawiających komentarze znajomych mają innych fajnych i otwartych ludzi. Najczęściej, mimowolnie jednak wywodzących się z tej samej lub równoległej im kasty. Niełatwo jest zatrzeć liczące tysiące lat podziały.
Finansowe centrum Indii oraz stolica miejscowej kinematografii – Bollywood, kontrastują z zalewającymi Bombaj slumsami, w których żyje łącznie 5,2 mln ludzi. I tu i tam, w dwóch równoległych światach, dwóch równoległych wymiarach jednocześnie toczy się życie.
Chodząc ulicami naszpikowanego startupami, prestiżowego Powai czułem się biedny, spocony, że brzydko pachnę. Czysto, jak na Indie, można by powiedzieć, że sterylnie. Z trawników straszą znaki zachęcające do zachowania postawy obywatelskiej „zielony Mumbaj, czysty Mumbaj”, coś o parkowaniu, a nawet nakaz sprzątania po zwierzętach. Nieprawdopodobne.
Inaczej kwestię brudu, zapachu i bogactwa odczułem, poszukując „kartonowych” świątyń różnych wyznań w zmontowanym z cerat oraz plandek slumsie w Versovej. Jakże inni ludzie tam żyją.
Mieszkańcy bogatszych dzielnic nie dostrzegają ubogich rodaków zza muru. „Od Dalitów (kast biedoty) lepiej trzymać się na dystans”.
Przejście między światami nie zawsze może być też bezpieczne. Kierowca tuk tuka, któremu chciałem dopłacić za wejście ze mną w charakterze tłumacza, odmówił. Ledwie dał się przekonać, by wyłączyć silnik i podejść ze mną do bramy w celu przetłumaczenia komukolwiek, czego konkretnie szukam. Miał rację. Po 40-stu sekundach za kierownicą jego pojazdu już siedział jakiś małolat, kombinując jak się przejechać.
O pokazanie miejsc, w których się modlą hinduiści, buddyści, oraz muzułmanie poprosiłem chłopaczka, który w otaczającej mnie grupce gapiów wyglądał na największego łobuza.
Oczywiście pomógł, pokazując, nie tylko gdzie warto iść, lecz przede wszystkim gdzie nie warto. W slumsach niebezpieczne są psy, nie zaś ludzie.
Z bogatego hinduskiego pałacu swoich rodziców, pomiędzy biedny lud wyszedł kiedyś Siddhartha Gautama. Jego zetknięcie z biedą, chorobami i starością zaowocowało oświeceniem oraz narodzeniem się buddyzmu.
Rolę buddyjskiej świątyni w slumsie w Versovej stanowi dziś namiot sklecony z folii, kawałków blachy i patyków. Obok niewielkiego posążka Buddy stoi wycięta z kartonu postać odzianego w garnitur prawnika dra Bhimrao Ramji Ambedkar’a.
Ten mąż stanu i współtwórca konstytucji Indii pochodził z najniższych warstw społecznych, tzw. niedotykalnych, stając się pierwszym pariasem, który uzyskał wyższe wykształcenie.
Niedotykalnych we współczesnych Indiach jest ponad 200 milionów, co stanowi 16% całej populacji.
Mieszkańcy slumsów od pokoleń stanowią najtańszą siłę roboczą, przedmiot handlu żywym towarem oraz czyszczą miasto z odpadków, stanowiących podstawę diety wielu rodzin.
Zbierany na ulicach oraz odławiany z brudnych kanałów Mumbaju plastik stanowi dla nich źródło pozyskiwania gotówki. Za kilogram plastikowych butelek miejscowy zbieracz dostaje 10 rupii (14 centów), przy czym kurczak kosztuje 200 rupii. Czy wiecie, ile pracy wymaga zebranie i posortowanie 20 kg plastiku?
Odpadki są domeną biednych – domeną bogatych jest produkcja śmieci i skup posegregowanych surowców. Rynkowa cena przetworzonego polipropylenu w Indiach to nie dziesięć, a ponad osiemdziesiąt rupii za kilogram.
Podział kastowy nie jest tym samym czym klasowy. W obrębie klas zawsze istnieje (przynajmniej teoretyczna) możliwość awansu społecznego. Tego luksusu pozbawieni są członkowie kast hinduskich. Przynajmniej do czasu zmiany religii.
Jak tłumaczył mi kolega (z wyższej kasty), w roku 1950 konstytucja oficjalnie zniosła przywileje kastowe, dzisiaj wielu pariasów znalazłoby w Indiach lepiej płatną pracę, mogłoby odmienić swój los, jednak nie są świadomi takiej możliwości. Nie wyobrażają sobie życia poza nazwiskiem, z którym przyszli na świat.
Problem ten rozumiał uwieczniony w świątynnym namiocie dr Bhimrao Ramji Ambedkar.
Zachęcał on polityków do wyrównywania szans obywateli, ubogich zaś do przechodzenia na buddyzm co pozwala na zerwanie z niesprawiedliwym podziałem.
14-stego października 1956 wraz z półmilionową rzeszą zwolenników, podczas publicznej ceremonii w Nagpurze, dr Ambedkar przeszedł na buddyzm.
Zanim do tego doszło, rozważał jeszcze przejście na sikhizm, który zachęca do sprzeciwu wobec ucisku, jednak po spotkaniu z przywódcami Sikhów zdał sobie sprawę, że nawet w ich gronie „wyzwoleni pariasi” mogą co najwyżej uzyskać status… Sikhów „drugiej kategorii”.

—————————-

Tam gdzie urodził się Budda

Książę Siddhartha Gautama urodził się na terenie współczesnego Nepalu w Lumbini. Ponad 2500 lat po tym fakcie, wokół głównej, wyznaczającej miejsce jego narodzin świątyni Maya Devi, wciąż wyrastają nowe budowle. Każda, „przeniesiona żywcem” z państwa, którego tradycję przedstawia. Każda otoczona murem, każda niczym ambasada, dumnie reprezentuje kraj, kulturę i jego mieszkańców.
Siddhartha Gautama przyszedł na świat niespodziewanie, w drodze do rodzinnego pałacu, pod drzewem, w założonym przez własnego dziadka gaju. Fakt ten pewnie nie zapisałby się w historii, jednak na jej kartach, chłopiec ów został zapamiętany jako ten, który stał się Buddą Śakjamunim.
W odróżnieniu od Jezusa, Allaha czy współczesnych wcieleń Kumari, Budda nie jest bogiem.
Po porzuceniu dworskiego życia, sześciu latach ascezy i medytacji, o poranku, w dzień pełni Księżyca, siedząc pod drzewem figowym, książę Gautama doznał oświecenia.
Rozmaite szkoły buddyzmu na różne sposoby definiują kwestię oświecenia. Każdy buddyjski kraj szczyci się też własną buddyjską tradycją, architekturą, kulturą, nawet sposobem przedstawienia samej postaci Buddy. Lumbini jest miejscem, które łączy wszystkie te tradycje.
Imponujący obszar parku (4,8 km długości i 1,6 km szerokości) zachęca do wypożyczenia roweru lub wynajęcia tuk tuka.
Trochę jak Angkor Wat, z tą różnicą, że w ciągłej budowie.
Do motywów znanych z Angkoru nawiązuje zresztą jedna z najpiękniejszych świątyń w Lumbini, kambodżańska. Spuścizna przodków zobowiązuje. Współczesne dzieło sztuki, „kopiuj, wklej” wyrwane z Kambodży. Atmosfera „za murem” swojska, sympatyczni khmerscy chłopcy (i dziewczęta), którzy przyjechali stawiać kolejne budynki. Przy pracy słuchają kambodżańskiego disco, nawet sypialny „mnichhaus”, wygląda jak wyrwany gdzieś z okolic Takeo.
Wokół inne świątynie: ze Sri Lanki, Myanmaru, trochę dalej Singapuru, Indii, Tajlandii, Japonii, niedokończona Wietnamu, Korei (gdzie można zapytać o nocleg), Chin, francuska stupa, neoklasycystyczna szwajcarsko-austriacka „kościołopagoda” (śliczna, sic!), i można by tak wyliczać… swoją stupę budują także Amerykanie.
Postawioną przez Szwajcarów i Austriaków budowlę inspirują nie tylko grecko-rzymskie miejsca kultu, lecz uważny obserwator znajdzie również mimowolne (?) odniesienia do kultury chrześcijańskiej.
„Chcemy znaleźć nasz własny europejski styl”, wyjaśniał mi jeden z budowniczych, opiekunów świątyni.
Obecnie ukończonych budynków jest coś około dwudziestu, docelowo ma być ich ponad setka, tyle wydano decyzji o nadaniu ziemi wspólnotom buddyjskim z krajów członkowskich ONZ.
Początek świątynnego traktu oraz centralny punkt Lumbini wyznacza legendarna Świątynia Maya Devi. Wszystko dookoła „ogarnięte”, zgodnie z tym samym buddyjskim porządkiem, który panuje m.in w indyjskim Sarnath. Regały na buty, kasa biletowa, ochrona, bramki jak na lotnisku i nawet rentgen plecaka.
Współczesny pawilon Maya Devi kryje w sobie starożytne świątynne ruiny. Zakazu fotografowania wewnątrz zazdrośnie pilnują kamery, kara 500 dolarów.
Na tyłach budynku kolumna, ustawiona w III wieku p.n.e. przez Aśokę, wielkiego władcę starożytnego imperium Maurjów. Kolumnę postawiono dla upamiętnienia pielgrzymki, którą tutaj odbył.
Świeżo nawrócony, słynący z waleczności oraz twardej ręki Aśoka nie szczędził buddystom przywilejów. Podobnym sposobem po pięciuset latach rzymski cesarz Konstantyn umocnił chrześcijaństwo.
Należność dziesięciu dolarów za wejście do Maya Devi (+ kolejne $10 za fotografowanie) inkasuje państwo.
Ze swojej strony Nepalczycy postawili cztery świątynie. Każda z nich przedstawia inny z lokalnych stylów budownictwa.
Nieopodal kolumny Aśoki swój bieg rozpoczyna prosty jak strzała, biegnący środkiem szerokiej ceglanej alei kanał. To w jedną, to w drugą stronę pływają po nim nieliczne łódki z turystami.
Co leniwsi pielgrzymi mogą więc zapakować się na pokład i podpłynąć w okolice imponującej, oddalonej o 3 kilometry Światowej Świątyni Pokoju. Ci mniej leniwi, zażyją 40 minut przyjemnego marszu.
Wybudowana przez japońskich buddystów kosztem miliona dolarów, biała stupa, góruje nad miastem. Tuż obok, grób japońskiego mnicha, który został zamordowany przez antybuddyjskich ekstremistów podczas budowy monumentu.
Wszystko, co powstało na terenie Lumbini, odwołuje się do idei pokoju między ludźmi, narodami i religiami. Wymownym tego symbolem jest też sfinansowana przez buddyjską fundację United Trungram (UTBF) monumentalna świątynia, pod dumną nazwą Światowego Centrum dla Pokoju i Jedności.
Jednocześnie warto zauważyć, że tutejsze klasztory nie są zamieszkiwane przez ubogich ascetów. Nie widać też żebraków (czyżby byli niemile widziani?), natomiast mnisi z całego świata, na co dzień, pełnią zwyczajną, całkiem wygodną funkcję duchowieństwa. Raczej ciężko wyczuć ducha medytacji i skupienia. Niektóre klasztory oferują też zakwaterowanie w postaci domów pielgrzyma.
Podobnie zresztą większość odwiedzających, wydaje się bardziej zainteresowana zrobieniem „selfie” z Buddą niż tym, co stanowi istotę praktyk buddyjskich.
Poza obstawioną mundurowymi świątynią Maya Devi, zakazy fotografowania są powszechnie ignorowane.
Jaki więc duchowy sens ma budowa tak licznych klasztorów w jednym skupisku?
W jaki sposób stawianie tych rozmiarów „religijnego Disneylandu” sprzyja oświeceniu?
Takie pytania chodzą po głowie, snując się pomiędzy tak różnorodnymi obiektami poświęconymi temu samemu wydarzeniu sprzed dwóch i pół tysiącleci.
Buddyjski świat w pigułce, pełen różnorakich aspektów tego samego. Zasadniczo cały świat w pigułce. Przekaz pokoju, różnorodność, która uświadamia, że w najważniejszym aspekcie wszyscy jesteśmy tacy sami.
Gdyby istniały, to od parku w Lumbini, niewiele różniłyby się analogiczne miejsca muzułmanów lub chrześcijan.
Każdy system filozoficzny ukierunkowuje kulturę i determinuje życie wspólnoty, z drugiej strony każda wspólnota z czasem dopasowuje ten system do własnych wyobrażeń, potrzeb i estetyki. Tworzy religię na własne podobieństwo.

—————————-

Religia sukcesu

„Nie urodziłem się jako hinduista, buddysta czy chrześcijanin, lecz jako grzesznik” – 7 lat temu stojąc przed rodziną, oznajmił 35-letni dzisiaj Rupesh. Po tej deklaracji nie czekał zbyt długo, lecz na drugi dzień spakował swoje rzeczy, opuścił dom rodziców i wyprowadził się do pokoju przy kościele. Zmienił też nazwisko.

Nazwisko w Indiach określa, z jakiej kasty wywodzi się twoja rodzina. Może być ono zarówno przepustką do kariery, jak i kulą u nogi, która na całe życie przywiązuje do niskiego miejsca na drabinie społecznej. Wraz z chrztem przybrał też nowe imię.
Odkąd chłopak z usytuowanego na granicy z Bhutanem miasta Jaigaon przystąpił do protestanckiej wspólnoty Mamre, wszyscy zwracają się do niego per Christopher. Tutaj poznał też swoje nowe środowisko, przyjaciół oraz żonę.
Biblii uczył się szybko, został więc jednym z niosących “słowo pańskie” starszych. Zaczął nauczać.
W międzyczasie wyprowadził się z kościoła, zwalniając pokój dla innych nawróconych.
“Małżeństw zawarto u nas już kilkanaście” – opowiadał mi Christopher .
“Wszyscy utrzymujemy kontakty towarzyskie, spotykamy się, pomagamy sobie. W Jaigaon mieszka wielu chrześcijan.”
Członkowie wspólnoty nie spożywają alkoholu ani nie palą haszyszu, wesel więc nie ma. Zaślubiny w kościele, życzenia i do domu – pomnażać liczbę wyznawców.
Każdy nowonawrócony członek wspólnoty może liczyć na pomoc w starcie w nowe życie.
Nieopodal nowego, całkiem sporego kościoła znajduje się „plebania”. W środku kilka pokoi mieszkalnych. Połowa z nich zajęta, konwertyci mogą tu mieszkać do czasu, aż staną na nogach. Pomogą im w tym współwyznawcy.
Według legendy Święty Krzysztof był olbrzymem, który przenosił pielgrzymów przez rzekę. Christopherowi wspólnota pomogła kupić zasilanego LPG, tuk tuka. Odtąd zarabia, wożąc ludzi po okolicy, mężnie przekracza swoim pojazdem górskie rzeki, jednocześnie głosząc pasażerom “dobrą nowinę”.
W ten sposób się też poznaliśmy.
Biały Europejczyk, w rozumieniu większości Azjatów jest chrześcijaninem. Spory zawód spotkał mojego kierowcę, kiedy zorientował się, że o Biblii ze mną nie pogada i zamiast umocnić go w wierze chrześcijańskiej, co najwyżej mogę podkopać tej wiary fundamenty.
Wiara konwertyty zawsze jest świeża i żarliwa, wytłumaczyłem więc grzecznie, że jako osoba urodzona i ochrzczona w chrześcijańskiej ojczyźnie nie chciałbym burzyć jego wyidealizowanego wyobrażenia przepełnionej miłością wspólnoty.
Zapytany o inne religie Chris, podobnie jak większość znanych mi naśladowców Jezusa, odpowiada, że „są w porządku”.
Dlaczego więc przestałeś być hinduistą?
“Bo Jezus wyzwolił mnie od grzechu” – pada odpowiedź.
Nie drążąc, czym jest grzech, zapytałem wprost jaki związek miało nawrócenie z chęcią wyrwania się z niskiej kasty. Chris wydawał się trochę zmieszany, może zawstydzony, pomruczał coś pod nosem, nie dając jasnej odpowiedzi.
Chrześcijanie starają się wyróżniać z tłumu nawet wyglądem. Schludnie ogoleni “noszą się” raczej z “zachodnia”, T-shirt z angielskim napisem lub elegancka koszula, spodnie, pasek, jakieś perfumy – Christopher niby przypomina pozostałych kierowców z postoju tuk tuków, ale jednak da się zauważyć trochę inny lifestyle.
Spędziliśmy razem pół dnia. Po drodze mój kierowca zatrzymywał się kilkukrotnie, aby uścisnąć rękę napotkanych współwyznawców. Myślę, że po dłuższym pobycie byłbym w stanie ich rozpoznawać na ulicy.
Wspólnot chrześcijańskich w okolicy jest więcej, okołu dwudziestu. Niby wszyscy wierzą w tego samego Jezusa, są braćmi i darzą się wzajemnym szacunkiem, jakkolwiek mój kierowca nie był zainteresowany pokazaniem mi ani parafii katolickiej, ani też rozmową na temat innych kościołów. Coś niezbyt zrozumiale tłumaczył, że to też są chrześcijanie, ale nie do końca właściwi. Chyba sam naprawdę nie rozumiał dlaczego. Jakkolwiek dowiedziałem się, że poprawnym kościołem chrześcijańskim oczywiście jest jedynie wspólnota Mamre, do której należy i mnie do niej z radością zabierze.
Na miejscu spotkałem budowniczego obiektu – starszy, sympatyczny pan – podobnie jak Christopher i wszyscy tu obecni, kiedyś “poznał Jezusa” i rozpoczął nowe życie.
Czy macie jakieś wsparcie z zagranicy? – zapytałem.
“My nie mamy…”, odparł mój rozmówca, “…ale inne kościoły z niego korzystają i odnoszą jeszcze większe sukcesy. Zwłaszcza katolicy”.
Miarę “sukcesu” wyznacza oczywiście liczba “nawróconych”.
Wspólnota Mamre jest finansowana lokalnie – z datków wiernych, którzy tym sposobem odwdzięczają się za pomoc, jaką niegdyś otrzymali.
Obiekt pięknieje i rozrasta się w oczach. Niedawno dobudowano połowę kościoła, bo w pierwotnej wersji okazał się za mały. Teraz powstają kolejne śliczne pokoje, w których wkrótce nowe życie rozpoczną świeżo nawróceni chrześcijanie. Z perspektywy ateizującej się Europy dynamiczny rozwój chrześcijaństwa na peryferiach globalizacji stanowi niezrozumiały fenomen.
Na budowie noszeniem wiader i mieszaniem cementu zajmują się kobiety z najniższej kasty.
Chrześcijanki? – pytam Christophera.
“Nie, ale gdyby poznały Jezusa, nie musiałyby tak ciężko pracować”.

—————————-

Czy można zabić pijawkę w świątyni?

Niewielu zagranicznych turystów decyduje się na wizytę w himalajskim stanie Sikkim o tej porze roku. Mówiąc dokładniej: nie spotkałem nikogo. Ludzie boją się deszczu, chmur, powodzi, osunięć terenu itd. itp. Pogoda co prawda bywa różna – z naciskiem na „różna”, a osunięcia terenu są na porządku dziennym. Po drodze byłem świadkiem akcji poszukiwawczej zwłok pasażerów samochodu, który wraz z jednym z takich osuwisk, wpadł do rwącej, górskiej rzeki. Ratownicy, pontony, wojsko i jak to zwykle bywa spora liczba gapiów.
Pelling gdzie się zakwaterowałem to mieścina maleńka, aczkolwiek popularna i w lipcu pusta zarazem.
Położone na wysokości 2150 m. n.p.m. miasteczko jest jedną z najczęściej odwiedzanych, turystycznych destynacji w leżącym u stóp Kanczendzongi, dawnym, górskim królestwie, niezależnym państewku, włączonym jako stan do Indii na drodze referendum w 1975 roku. Wtedy to, dzięki poparciu 97% Sikkimczyków, licząca sobie 8586 m n.p.m. uważana przez miejscową ludność za bóstwo Kanczendzonga stała się najwyższym szczytem drugiego najludniejszego kraju świata.
Gdy zaczyna się sezon, liczne lokalne restauracyjki oraz górskie hotele wypełniają się ludźmi.
Jedną z najpopularniejszych atrakcji Pelling jest aktualnie, otwarta w 2018 roku u stóp 42-metrowej statuy patrzącego w dół, ze współczuciem na świat, bodhisattwy Awalokiteśwary, szklana kładka. Rozpościera się z niej genialny widok na Himalaje, a napisy informują, że należy ograniczać jednorazową liczbę odwiedzających do 50 osób, z czego wnioskuję, że w sezonie bywa tłoczno.
Wszystko więc wskazuje, że tutejszy, najstarszy w Sikkim, założony w 1642 roku buddyjski klasztor Sanga Choeling Monastery, także odwiedzają liczni turyści.
Niezależnie od wysokosezonowej popularności Pelling, w lipcu, kosztem widoków, które mi umknęły oraz pocztówkowych zdjęć, stanęła przede mną możliwość poznania prawdziwego, wolnego od turystycznego zgiełku życia himalajskiej prowincji.
Pierwszy raz do klasztoru, najstarszej tybetańskiej tradycji Ningma, trafiłem idąc we mgle, która zazdrośnie skrywała piękno Himalajów. Zwisające ze stromych wzgórz paprocie, świeże, górskie powietrze, odgłosy lasu oraz pustka, przywracały klasztorowi mistykę, z jakiej nawet najświętsze miejsca obdziera wysoki sezon turystyczny. Pokonując stromą, siedmiokilometrową trasę, odnosiłem wrażenie, że przeniosłem się do jakiegoś innego świata, świata czarów, z którego nie chcę wracać do rzeczywistości.
Na podłodze obydwu przyklasztornych świątyń mogłem siedzieć zupełnie sam, poszukując balansu, robiąc przerwę, w było nie było męczącej trasie.
Pobyt w Sikkim potraktowałem jak rekolekcje, codziennie wykonując spacer do świątyni.
Na rytm dnia składało się też robienie notatek i chodzenie po lokalach gastronomicznych w poszukiwaniu ciekawych historii, curry, oraz piwa. Zerwane przy chodniku listki konopi, suszyłem na zasilaczu od laptopa. Zdarzało mi się też robić krótkie wycieczki po okolicy. Tak właśnie rozumiem odnowę duchową.
W porze deszczowej ciężko uwierzyć, że Pelling może być kiedykolwiek pełne ludzi, zwłaszcza że w połowie lipca byłem jedynym zagranicznym turystą w miejscowości.
W niedzielę w klasztorze nie byłem sam. Wziąłem udział w uroczystościach religijnych z udziałem, starszego, pogodnego i sympatycznego lamy wspólnoty Choeling. Atmosfera kameralna, mantrujący i przygrywający na instrumentach (trąbki, piszczałki, gwiżdżące muszle, bębny i grzechotki) mnisi plus kilku wiernych.
W trakcie ceremonii młodzi mnisi, zarówno starszym mnichom, jak i nam siedzącym dookoła donosili herbatę z mlekiem, owoce oraz ciasteczka.
Czy można zabić pijawkę w świątyni? To filozoficzne pytanie postawiłem sobie, gdy dostrzegłem, że przyniosłem na łydce pasażera na gapę. Jeżeli ją zostawię, z pewnością wgryzie się, w któregoś mnicha. Ja ją tu przyniosłem i nie chcę być współwinny ugryzienia kogokolwiek. Czułbym się trochę jak ktoś roznoszący chorobę lub wyrzucający śmieci w lesie. Z drugiej zaś strony gryzienie mnicha jest naturą himalajskiej pijawki, zabijając, zaprzeczę sensowi jej istnienia.
Patrząc inaczej, to czy złapana pijawka przeżyje, w naturze, zależy od osobistej woli tego, który ją złapał na gorącym uczynku. Część z nas pijawkę zabije, a część wypuści wolno. Z perspektywy małego krwiopijcy moja wola jest zupełnie niezależnym od jej woli przeżycia elementem losowości. Co zrobić? Myślałem, wpatrując się w czcigodne oblicze Buddy.
O tym, że akurat mnie przydarzyło się przyniesienie pijawki, zadecydowała także losowość. Mamy więc cały zestaw związków przyczynowo-skutkowych oraz element losowości. Oczywiste jest, że każda przyczyna ma swój skutek, a każdy skutek ma swoją przyczynę. Losowość jest więc nierozpoznanym prawem przyczyny i skutku, niewiedzą, która wprowadza zamęt w nasze życie.
Nie znam się na biologii pijawek, wyniosłem więc stworzenie na zewnątrz, przydusiłem, a, jako że brzydzę się przemocą, zrobiłem to lekko, po czym wyrzuciłem na trawnik. Niech o tym, czy pijawka przeżyje i czy kogoś dopadnie, zadecyduje ten sam los, który sprawił, że podkarmiona właśnie moją krwią trafiła w to, a nie inne miejsce. Ze swojej strony mam nadzieję, że przeżyje i zostanie wegetarianką.
W miasteczku odbywał się ogólnokrajowy turniej badmintona, która to gra jest bardzo popularna w północnych rejonach Indii.
„Jesteśmy za niscy, aby grać w siatkówkę”, przy piwie dowcipkował trener jednej z drużyn.
Badmintonowe mistrzostwa odbywają się na przyszkolnej hali, na dwóch kortach jednocześnie. Drużyny mieszane, damsko-męskie.
Za halę sportową służy wielki hangar z blachy falistej, postawiony na zboczu wzgórza niedaleko szkoły. Podobnie jak na pijawkach, nie znam się na badmintonie, ale okiem laika rywalizacja była wyrównana i wciągająca. Zaangażowani kibice dopingowali swoich zawodników, aby później wspólnie spotkać się przy stole, w którejś z licznych restauracyjek.
Nieopodal niewielki homestay i genialna rodzinna knajpka u Ruby. Moja rówieśniczka jest też przewodniczką po Himalajach, angażuje się w życie lokalnej społeczności i o zwyczajach miejscowych ludów wie wszystko.
Jakoś tak już jest na świecie, że nawet w krajach, gdzie zwyczajowo alkoholu się nie pije, góry są tym miejscem, w którym znajdziecie piwo. W Sikkim jest ono dostępne niemal w każdej restauracji – piwo duże, 650 ml, jasne, mocne 8 %, dobre i produkowane lokalnie. Około 100 rupee za butelkę, czyli mniej więcej dwukrotnie taniej niż w innych częściach kraju. Zapewne z powodów podatkowych jego sprzedaż jest dozwolona jedynie w granicach prowincji.
Poza kilkoma rodzajami piwa z miejscowego browaru, ludzie w Sikkim wyrabiają własny, piwopodobny trunek. Nosi on nazwę tongba, robi się go z kaszy jaglanej, ma kilka procent alkoholu i jeszcze fermentuje, gdy go spożywasz z bambusowego „kufla” przez bambusową rurkę. Coś jak wyrabiane w dzbanach, w górskich regionach kambodżańskiej dżungli, niedestylowane wino ryżowe. Do jednego i drugiego trunku podczas picia dolewa się wodę, aż do zupełnego wypłukania drogocennych procentów.
Tutejsza ludność pędzi także rozmaite wina: z owoców, ziół i kwiatów rododendronu.
Ludzie gór, na różnych szerokościach geograficznych kombinują podobnie.
Zresztą i jedzenie w Pelling potrafi zaskoczyć.
– Co jest w składzie curry z różnymi warzywami? – zapytałem kelnerkę, przeglądając menu małej knajpki w „centrum”. „Cebula, marchew, kapusta, grzyby…” zaczęła wyliczać.
Zaraz, zaraz. Pomyślałem… Curry z kapustą i grzybami brzmi tak samo odpychająco, co i intryguje, aby go spróbować. Efekt? Na powtórkę do tej samej restauracji wróciłem jeszcze dwa razy. Ludzie gór potrafią też zaskakiwać. Wegetariański, pikantny, bigos curry. Amen.
Miejscowi górale wyrabiają jeszcze biały ser, a w zimne dni herbatę słodzą miodem. Aż dziw, że nigdzie nie znalazłem oscypków.
Pijąc tongbę, zasłuchiwałem się jak Ruby opowiadała mi o zwyczajach miejscowych plemion. Na małym terenie żyje ich tu osiem (Bhutia, Limbu, Tamang, Lepcha, Gurung, Pradhan, Chettriand i Rai), a w całej prowincji aż jedenaście, każde ma inną kulturę, język, wierzenia i tradycje. Różnią się nawet zwyczajami żywieniowymi — część z nich jest wegetariańska, część nie. Zawierają mieszane małżeństwa, potrafią znaleźć kompromis. Każde z plemion ma inne stroje i w innym terminie celebruje swoje święta.
Jakie panują między nimi stosunki? Bardzo dobre.
Na imprezy zapraszają siebie wzajemnie, w związku z czym różnorodność sprawia, że jest weselej, a nie smutniej. Kolorowe, tradycyjne stroje oraz odmienne zwyczaje każdego z plemion stanowią jego dumę. Nikt nie ma kompleksów w stosunku do nikogo. Ludzie gór są dumni z własnej tożsamości, dzięki czemu być może panuje między nimi większa równość. Tacy sami w swojej różnorodności. Rozmawiając, o tej różnorodności zerknąłem na Facebooka, który zewsząd trąbił o bulwersującej agresji nacjonalistów na ulicach Białegostoku.
Nacjonalizm jest miarą kompleksów, głosem słabych, ale zjednoczonych, którzy nie są pewni swojej wartości, przez co boją się konfrontacji z różnorodnością.
Ileż kompleksów i jak głęboko zaszyte poczucie bycia kimś gorszym, mieszkającym na zadupiu, mówiącym śmieszną polszczyzną, muszą mieć w sobie białostoczanie, pomyślałem, patrząc na wiszące na ścianach restauracji fotografie ludzi w kolorowych strojach.
„Ta kobieta na zdjęciu po prawej stronie jest w stroju plemienia mojej mamy, a ta po lewej mojego taty. Zobacz, zupełnie inne stroje”, kontynuowała Ruby.
Wielokrotnie, rozmawiając z miejscowymi, odnosiłem wrażenie, że górale z Sikkim są dumni ze swojej różnorodności w takim stopniu jak europejscy nacjonaliści z bycia monolitem.
„Ja należę do plemienia Limbu po tacie, ale na równi celebruję ważne święta obydwu plemion”.
Tutaj, w górach, nikt nie czuje się lepszy, ani gorszy ze względu na wyznawaną religię czy pochodzenie plemienne. Himalajscy górale znają swoją wartość, są więc równi.
Nacjonalista ma potrzebę czucia się kimś lepszym. Jako wrogów wybiera więc słabszych, przeważnie mniejszości. Jeżeli nie ma pod ręką nikogo słabszego, wrogiem okrzykuje „wiatraki”. Wyobrażonych przeciwników, kreowanych na „pijawki” wymyślonych zdrajców, pasujące do narracji zagrożenie dla narodu.
Nacjonalista jest człowiekiem, który nie zadając „zbędnych pytań”, miażdży taką „pijawkę”. Wykorzystując fizyczną przewagę, bezrefleksyjnie zaburza różnorodność natury. Nie dostrzega, że będąc jej częścią, jednocześnie sam siebie stawia w roli żądnej krwi pijawki, wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami.

—————————-

Varanasi. Miasto napędzane przez Śiwę.

Podczas gdy większość systemów religijnych oferuje swoim wiernym całe zestawy gotowych odpowiedzi, hinduizm jest inny, zachęca ich do stawiania pytań. Kim jestem? Dlaczego jestem, kim jestem? Dlaczego moje ciało wygląda, jak wygląda? Z czego się składa? Dlaczego jest ciałem? Na te i wiele, wiele innych pytań latami siedząc na prowadzących do Gangesu schodach, odpowiedzi szukają sadhu, dążący do wyzwolenia “święci mężowie”, babowie, bramini i rozmaici przebierańcy. Broda, splecione włosy, wymalowane twarze, strój, najczęściej pomarańczowy. Nie ma jednego kanonu wyglądu “świętego męża”, tak jak nie ma jednego boga w hinduizmie. Dlaczego? To byłoby sprzeczne z naturą. Teoretycznie każdy człowiek, koncentrując swoją energię, zwracając się w jej kierunku (de facto do siebie samego), jest władny wykreować osobistego boga. Własnego, lokalnego, boga może więc posiadać każda społeczność. Stąd też wzięła się imponująca liczba 33 milionów czczonych bóstw, jak i ich rozmaite wyobrażenia oraz funkcje. Nie ma jednego kanonu wiary, tak jak nie ma jednego języka, grupy etnicznej, mody, ubioru, ani sposobu myślenia. Indie są wielkim zlepkiem różnorakich, drobnych elementów, a stosunek do wiary wyrazem tej różnorodności. Być może takie, a nie inne filozoficzne podejście ma wpływ na panujący w kraju charakterystyczny, wszechobecny nieład. Baba oznacza mędrca. Teoretycznie powinien być to ktoś, kto przez lata medytacji odnalazł odpowiedzi na istotne pytania. Mądrość baby może stanowić pomoc w drodze przez życie. Życie sadhu upływa w ascezie, okupione jest brakiem możliwości wykonywania pracy zawodowej, innej niż medytacja i poszukiwanie ścieżki wyzwolenia.
W tradycyjnie kastowych Indiach, gdzie nie było zwyczaju pomocy bliźniemu, wyjątek stanowi wspieranie mędrców. Sadhu nie potrzebuje wiele. Mieszka gdzieś w świątyni, odżywia się skromnie, jest skoncentrowany na kwestiach zupełnie niematerialnych. Idealny sadhu powinien pędzić wędrowny tryb życia. Przenosić się z miejsca na miejsce, zgodnie z archetypem spędzając swój czas częściowo na medytacji w górach, a częściowo nauczając nad Gangą.
Aby spotkać prawdziwego babę, udałem się do Varanasi. Miasta założonego przez samego Shivę, według naukowców liczącego sobie ponad 3000 lat, najważniejszego miejsca hinduizmu. Każdego roku poszukując odpowiedzi na stawiane sobie pytania, przyjeżdża tutaj około 2,5 miliona pielgrzymów oraz liczni turyści z całego świata.
W Varanasi można spędzić całe życie, przyjechać na pielgrzymkę, lub sprowadzić się na starość, aby umrzeć. Można też zostać pośmiertnie przywiezionym przez rodzinę w celu spalenia na stosie któregoś z obydwu kremacyjnych ghatów, skąd prochy zmarłego wodami świętej rzeki powrócą do natury. W świętej rzece obmywają się pielgrzymi, dookoła biegają liczne psy. Jakże wielkie było obrzydzenie grupy pobożnych mężczyzn, kiedy zorientowali się, że zawartością rozrywanego przez psy worka po ryżu, w sąsiedztwie, którego zażywali oczyszczającej kąpieli, są rozkładające się zwłoki cielaka. Świętego, którego, równie pobożny właściciel zdecydował się pochować w nurcie Gangi. Varanasi jest miastem psów. Przez tysiące lat współżycia z człowiekiem, miejscowe czworonogi nauczyły się żyć z nim w pełnej symbiozie. Pozbawione agresji, leniwie wylegują się w pobliżu sklepów oraz domostw, czekając, aż dostaną coś do jedzenia.
Pierwsze wrażenie po wyjściu z dworca kolejowego, Varanasi robi średnie. Nowa część nie odbiega od innych miast w Indiach. Głośno, głównie za sprawą klaksonów. Klakson jest najważniejszym elementem wyposażenia tutejszego pojazdu. Patrząc na stan blacharki lokalnych samochodów, można powiedzieć, że ważniejszym niż hamulce. Klimat indyjskiej ulicy wyznaczają też zapach spalin oraz dźwięk silników, których producenci niezbyt przejmują się normami emisji smrodu i hałasu, dużo pyłu, ludzi, liczne uliczne restauracyjki, małe sklepiki oraz wszechobecni ludzie. Tuk tuki, najtańsze są te, świadczące usługi typu sharing, odciążające znacznie transport publiczny oraz rowerowe riksze, liczne, jakkolwiek nie tak bardzo, jak w sąsiednim Bangladeszu.
Varanasi jest jednak inne niż wszystkie inne miasta świata. Jego obraz zmienia się, gdy przekraczasz magiczną barierę starego miasta. Świętej stolicy władcy wszechświata – Shivy, miejsca pełnego sadhu, astrologów, nauczycieli jogi, wszelkiej maści wróżbitów, babów, poszukiwaczy siebie oraz rozmaitych dziwaków. Wąskie (bardzo wąskie) uliczki Varanasi zamieszkuje spora populacja psów, współdzielących przestrzeń miejską z najwyższą zwierzęcą kastą – krowami. Są też inne zwierzęta: kozy, małpy, koty, szczury.
Tutaj na każdym rogu znajduje się jakaś kapliczka, każda z nich otaczana kultem miejscowej ludności. Życie miasta najlepiej obserwuje się, pijąc słodką herbatę, z krzesła którejś z małych restauracyjek. Jesteś w świętym mieście, gdzie co chwila przed Twoimi oczami przemykają sadhu oraz bramini. Leniwie pijąc herbatę z mlekiem, spotkasz różnych ludzi, na przykład poszukujących siebie młodych mieszkańców Ameryki Południowej, którzy wraz z argentyńską guru otwierają tutaj własną świątynię.
W tym właśnie, starożytnym Varanasi, postanowiłem odszukać prawdziwego babę – mędrca, takiego, o jakich się słyszy. Ale czy ktoś ich kiedykolwiek spotkał?
We współczesnych Indiach żyje około 5 milionów sadhu, więc wśród tej liczby na pewno są jacyś mędrcy. “Mój baba” znalazł się sam, jakieś 15 minut po opuszczeniu hotelu. Oznajmił, że jest prawdziwym babą i zaciągnął mnie do swojego “warsztatu astrologicznego” w pobliskiej kamienicy, gdzie za 300 rupii próbował powróżyć mi z ręki, trochę pożartował, trochę mi naubliżał, oprowadził po wybrzeżu, a koniec końców zaprowadził do swojego siostrzeńca (notabene bardzo miłego i inteligentnego gościa)… do biura podróży. Z “babą” spotykaliśmy się jeszcze wielokrotnie, nasza relacja stała się “kumpelska”, gdy już załapał, że rozumiem, że baba z niego trefny, przewodnik duchowy żaden, a w jego wróżby z mojej ręki na pewno nie uwierzę.
Tego dnia w Varanasi po raz pierwszy w życiu dostałem konkretną propozycję pracy “od zaraz”. “Przyprowadzaj mi turystów, klientów do wróżenia, a będziemy się dzielić 50 na 50”, powiedział mój pierwszy “baba”. Po chwili dodając: “Muszę kończyć, wracam na ghaty, wiesz, to moja robota”.
Nie policzę wszelkiej maści bardziej i mniej świętych ludzi, którzy mieście Shivy oferowali mi swoje usługi, wróżenie ze wszystkiego, z czego się da wróżyć, haszysz, masaż ręki, marihuanę i rozmaite błogosławieństwa. Snułem się więc wąskimi uliczkami, upalony zmieszanym z marihuaną haszyszem w poszukiwaniu swojego baby. “Jesteś bardzo szczęśliwy sir”, zaczepił mnie mieszkający w szałasie nad rzeką mężczyzna.
“Chodź za mną sir”, zaprosił na drewnianą ławeczkę. Usiadłem, naprzeciwko siedział baba. Taki “prawilny” baba, wymalowany, w dredach. Zrelaksowany, z lekkim uśmiechem popalał haszysz, z tradycyjnego glinianego stożka. Tak od tysiącleci palą babowie – pomyślałem.
“To jest wyjątkowy baba”, wciąż zachwalał mężczyzna, “baba pół roku spędza w górach, pół roku w Varanasi” (taką samą historię opowiadał mi mój pierwszy baba).
“Czym jest nadzieja?” zapytałem więc z grubej rury. Starszy mężczyzna przetłumaczył mędrcowi moje pytanie, jednak sadhu wyraźnie nie załapał. Generalnie miałem wrażenie, że niewiele ogarniał, więc zamiast odpowiedzi przedstawił swoją ofertę, która obejmowała: wróżenie z ręki, błogosławieństwo, haszysz oraz marihuanę. Przy czym dwie ostatnie pozycje w nieuczciwej cenie.
Za zrobienie zdjęcia sadhu wołają stówkę, trzy stówki kosztuje wróżenie, za tysiaka można kupić odrobinę haszu oraz trawki. Oczywiście, nie jest tak, że handlują wszyscy, nie jest też tak, że każdy sadhu jest oszustem. Realnie zakładam, że poziom cnotliwości wśród hinduskich ascetów jest o niebo wyższy niż duchownych którejkolwiek z wielkich światowych religii.
Fenomen żyjących na terenie Indii ascetów zdecydowanie nie powinien być rozpatrywany z materialistycznego punktu widzenia człowieka zachodu.
Wioślarz, który całe swoje życie spędza na schodach, łapiąc klientów, zaoferował wycieczkę po Gangesie. Sympatyczny facet pochodzi z niskiej kasty, jako osoba z niepełnosprawnością nóg, jedyne co może robić w celu uczciwego zarobku to wiosłować. Podobnie jak wielu innych wioślarzy, zarobionymi pieniędzmi musi się dzielić z właścicielem łódki. Wraz z zapadnięciem zmroku zabrał mnie na imponującą ceremonię pudży, gdzie co wieczór nad brzegiem rzeki przy głównym ghacie setki, a bywa, że tysiące ludzi obserwują tradycyjne obrzędy braminów.
– Wszystko pięknie, zagadałem wioślarza, ale czy jest tu w Varanasi jakiś prawdziwy baba, którego mógłbym osobiście spotkać?
“Prawdziwy baba nigdy nie zaczepia ludzi i nie prosi o pieniądze”, z pewnością w głosie odparł mój rozmówca. “Tutaj na ghatach nie ma żadnego prawdziwego baby”, dodał po chwili. Kto jak kto, ale on zna ich wszystkich. Obserwując życie nad rzeką, nie mam jednak wątpliwości, że znakomita większość odwiedzających je pielgrzymów oraz przesiadujących tutaj “świętych mężów” prowadzi życie duchowe.
To jest miejsce “magiczne”, więc i “magowie” pełnią funkcję duchowieństwa. O pieniądze proszą o wiele mniej nachalnie niż księża w Watykanie, w Licheniu czy też pewien popularny zakonnik z Torunia. Żyją skromnie, trochę w “swoim świecie”. Na każdej szerokości geograficznej, w instytucję religii, nawet gdy taka instytucja formalnie nie istnieje, jest wpisane utrzymywanie osób duchownych.
“From creation to cremation” – od stworzenia, aż do śmierci, każda istota ma cel, w którym przyszła na świat. Prawo przyczyny i skutku, któremu nic nie umyka. Varanasi jest miejscem, gdzie wróżbici budzą w milionach ludzi nadzieję na lepsze życie oraz gdzie przyjeżdża się zakończyć ziemską wędrówkę. Życie obok stosów toczy się normalnie. Znajdujące się na tyłach sterty drewna, stoiska z jedzeniem, licznie krzątający się ludzie, każdy zaaferowany swoją sprawą, swoją robotą, pogrzebem kogoś bliskiego.
Uroczystość kremacji w Varanasi jest kosztowna i nie każdy może dostąpić tego zaszczytu. Poza tymi, których na taką kremację nie stać, wyłączone są jeszcze kobiety w ciąży, małe dzieci, sadhu, trędowaci i ludzie ugryzieni przez kobrę. Przy głównym krematorium (Harishchandra Ghat) codziennie spala się około 120 zwłok.
W Varanasi jedzenie mięsa jest passé. Aby znaleźć curry z kurczakiem, należy sporo się nachodzić, a i tak nie będzie wyjątkowo dobre. Tutejsze stare miasto dla wegetarian mogłoby być tym, czym dla katolików jest Watykan.
Skąd zatem bierze się mięso w sklepach? Branżę mięsną zdominowali miejscowi muzułmanie, którym religia nie zabrania tego typu aktywności, aczkolwiek i oni się z nią nie obnoszą. Proces porcjowania odbywa się na podłodze ciemnej izby, w piwnicy. W środku kilku mężczyzn z ożywieniem o czymś dyskutuje, jeden z nich, “mistrz ceremonii” w brudnym podkoszulku na ramiączkach, tasakiem rozbija kości. Scena trochę jak z półświatka, trochę jak z horroru.
Podobnie jak mięso, dobrej renomy w okolicy nie ma i alkohol. W żadnej z tutejszych restauracyjek nie uświadczysz piwa, a jeżeli już, to drogie, po zmroku, ukradkiem przyniesione ze sklepu przez właściciela restauracji.
Alkohol nie pasuje do świętego miasta, pijani, hałaśliwi zagraniczni turyści oraz miejscowi menele obdarliby je z narosłej przez tysiące lat magii. W miejscu tak starym jak Varanasi, widziano już wszystko, dokonała się naturalna selekcja, która kształtuje duszę miasta. Było ono popularną turystyczną destynacją, zanim na świecie pojawił się nie tylko pierwszy zachodni turysta, ale i pierwszy człowiek zachodu w ogóle. Miejscowi sklepikarze przejmują interes po rodzicach, a oni przejęli go po swoich rodzicach i tak dalej, w głąb historii. W kastowym społeczeństwie, w którym człon nazwiska wskazuje na to, czym zajmowali się przodkowie, nie trudno jest taki fakt potwierdzić.
Sprzedawcy w miejscowych sklepach, jeżeli wciskają produkt po zawyżonej cenie, robią to zgodnie z wypracowaną przez pokolenia sztuką sprzedaży. Kolejne generacje mieszkańców Varanasi wypracowały niepowtarzalny rytm życia, pracy, sposób podejścia do turystów, także ich zdzierania, styl rozmowy z sąsiadem na ulicy, robienia interesów, a wreszcie sposób na życie jako sadhu.
Siedzący na ghatach, wymalowani “święci mężowie”, nawet jeżeli nie są oświeconymi mędrcami, to swoją legendą, sposobem bycia, podejścia do kwestii materialnych oraz prostego szczęścia, które odnajdują w cieniu płonących zwłok, stanowią żywą wykładnię starożytnej mądrości.
– Gdzie mogę znaleźć prawdziwego babę?, zapytałem w nepalskich himalajach, spotkanego po opuszczeniu Varanasi, zajmującego się jogą i reiki, młodego Hindusa. „Jeżeli chcesz odnaleźć prawdziwego, musisz poszukać go w sobie”, odparł po chwili namysłu. Tym samym jednym zdaniem wyjaśnił sens własnej religii oraz cel stawianych przez hinduistów pytań.

—————————-

KUMARI – żyjąca bogini

Panujący w XVII wieku Król Dźajaprakaś, ostatni z rządzącej Nepalem dynastii Malla dokonał gwałtu na dziewczynce, która z tego powodu zmarła. Od tej pory w nocnych koszmarach nękała go opiekunka królewskiego rodu, bogini Taledźu, dając do zrozumienia, że musi odszukać małą dziewczynkę, która będzie reinkarnacją bogini. Ma ją czcić oraz co roku prosić o błogosławieństwo.
Kumari, w języku nepali znaczy dziewica. Kult dziewic w Nepalu jest znacznie starszy niż rządy dynastii Malla, liczy sobie kilka tysięcy lat.
Od czasu zbrodni, którą popełnił monarcha, Taledźu nie opuszcza Nepalu, zawsze pozostając młodą, mądrą, dostojną, urodziwą, odważną, grzeczną i nieskazitelną. Zgodnie ze starą tradycją, co roku udzielając błogosławieństwa głowie państwa. Aby w małej dziewczynce rozpoznać Kumari, żyjącą boginię, od stuleci zbiera się rada najwyższych kapłanów i astrologów. Kumari czczona jest zarówno przez hinduistów, jak i niektórych buddystów.
Kandydatka musi pochodzić z ludu Newarów i „spełnić surowe wymagania: nie może mieć żadnych skaz ani defektów, musi być urodziwa i zdrowa, dobrze wychowana, a także odważna. Do cech fizycznych, którymi musi cechować się Kumari, należą odpowiedni kształt paznokci, długie palce, płaskie stopy, pierś „podobna do lwiej”, szyja „jak muszla morska”, mały język, czysty i poważny głos, długie rzęsy, połyskująca skóra, sztywne włosy kierujące się na prawo, karnacja przypominająca miąższ figowca bengalskiego i 22 innych cech doskonałości. Odwaga jest szczególnie istotna w końcowym etapie wyboru Kumari, do którego przystępuje dziesięć wyselekcjonowanych wcześniej dziewcząt. Każda z kilkuletnich dziewczynek musi bez płaczu i bez wydania głosu przejść przez ciemną komnatę, w której ulokowano wiele rzeczy wywołujących grozę — ludzi wydających przeraźliwe okrzyki, okrwawione bawole łby, pojawiających się nagle ludzi boleśnie smagających dziewczynkę itp.” (za Wikipedia).
W Nepalu żyje wiele Kumari. Aby spotkać jedną z trzech głównych, udałem się do „pałacu”, gdzie mieszka z rodzicami w starożytnym mieście Patan. Naprawdę nazywa się Nihira Bajracharya i na tronie zasiada od 2018 roku.
Zlokalizowanie budynku nie nastręczyło mi zbyt wielu problemów – w Patan każdy wie, gdzie mieszka bogini.
Po przekroczeniu progu spotkałem dwóch starszych mężczyzn, przyszli tutaj po wróżbę i błogosławieństwo. Nad drzwiami tabliczka ze zdjęciem dziewczynki, obok przycisk elektrycznego dzwonka. Dzwonię. Z okna wychyla się ojciec. „Do Kumari?” Tak. „Zdejmij buty i choć na górę”, zaprasza. „Pałac” brzmi trochę na wyrost – przynajmniej w kontekście rezydencji w Patan.
W środku bardzo skromnie, w kuchni kilka osób siedzi na podłodze, jedzą dhal (rodzaj rozgotowanej fasoli) z talerzy, które upletli z liści. To pobożni pielgrzymi, podróżują po sanktuariach. Wymieniliśmy kilka zdań na temat moich planów odwiedzin w Lumbini, gdzie urodził się Budda.
Mama bogini zaprowadziła mnie do prawie pustego pokoju. Na podłodze świeczki, tron, kwiatki, barwniki do tilaki.
Atmosfera w pewien sposób magiczna, trochę taka „szeptuchowa”, wyczuwa się miejsce, gdzie przychodzą ludzie z nadzieją na coś, co wykracza poza ich wyobrażone możliwości. Czy wychodzą stąd mocniejsi? Jak opowiadał mi miejscowy kolega Mukesh, wielu tak. Po spotkaniu z Kumari niektórzy płaczą, wielu zmienia swoje życie.
Na audiencję musiałem czekać kilka minut. Przyszła z mamą, wymalowana, ubrana w królewskie szaty, które odpowiadają jej boskiej pozycji, spokojnie zasiadła na tronie, ja na przygotowanej poduszeczce naprzeciwko.
Było rano, reinkarnacja bogini Taledźu wydawała się jeszcze śpiąca i niekoniecznie szczęśliwa, że kolejny z tysięcy ludzi przyszedł ją oglądać. Przecież to takie normalne – jestem boginią, a oni mi nie dają w niedzielę wypocząć.
„Tylko wykonuję swoją powinność”, pewnie by powiedziała, gdyby nie to, że rzeczywiście ją wykonuje. „Czasami kapryszę, czasami się rozpłaczę, czasami zaśmieję, przeważnie nie powiem nic, a oni z moich zachowań odczytują swoją przyszłość.”… byłoby to absolutnie zgodne z prawdą.
Jak bardzo sześcioletnia Nihira jest świadoma, że decyduje o ludzkich losach, rozwiązując często poważne problemy?
A może wbrew świadomości dziewczynki, decyduje o nich, zakodowany w umysłach pielgrzymów archetyp niezwyciężonej kobiety, żeńskiej bogini, „której imienia wzywają męscy bogowie”, bogini Taledźu? Tej, do której zwracają się w chwilach swojej niemocy, a teraz mogą ją spotkać. Żywą. Twarzą w twarz. I zbierają siły, podejmują decyzje, których od dawna obawiali się podjąć.
Dostałem błogosławieństwo, tilakę w postaci pomarańczowej kropki na czole, oraz kwiatki, schowałem je do torebki, w której jest już kilka zgromadzonych w miejscach mocy amuletów.
Zostawiłem też ofiarę. To ważne, bo na czas, w którym w rodzinie „trafia się” Kumari, co jest wielkim zaszczytem, rodzice wraz z córką muszą porzucić domostwo, dotychczasowe życie i utrzymują się z datków przynoszonych przez pielgrzymów.
Nihira Bajracharya, któregoś dnia wróci do normalnego życia, szkoły, koleżanek i być może założy nawet rodzinę. Stanie się tak, kiedy pojawi się znak, że bogini opuściła jej ciało. Takim znakiem może być choroba (boginie nie chorują) bądź utrata większej ilości krwi, np. wskutek skaleczenia.
Ewidentnie znakiem, że opuściła ją moc wiecznie młodej bogini Taledźu, będzie pierwsza menstruacja.
Wtedy znowu zbierze się rada mędrców i rozpozna boginię w innej dziewczynce, która robiąc pomarańczową kropkę na czołach wiernych, będzie wpływać na ich życie.

—————————-

Matka (nie?)święta, patronka ubogich

Doktor Ranjan Mustafi lekarz z Kalkuty, wyciągając poważne argumenty natury medycznej, podważa cudowny charakter uzdrowienia Moniki Besra. Według Watykanu miało ono nastąpić w „jego” szpitalu za nadprzyrodzonym wstawiennictwem Matki Teresy i stanowiło jedną z podstaw jej procesu kanonizacyjnego.
Jednocześnie British Medical Journal informował o fatalnych praktykach, które miały miejsce w prowadzonych przez zgromadzenie sióstr Misjonarek Miłości placówkach medycznych.
W przestrzeni medialnej pojawiają się też kierowane pod adresem placówek zakonnych oskarżenia o handel dziećmi, chrzczenie „na siłę” przez siostry umierających wyznawców innych religii, oraz przeznaczanie ofiarowanych środków raczej na budowę nowych domów zakonnych i krzewienie wiary katolickiej niż pomoc ubogim.
Liberałowie oskarżali Matkę Teresę o skostniały konserwatyzm, sprzeciw wobec aborcji i antykoncepcji, konserwatyści zaś o liberalizm, synkretyzm religijny czy wręcz komunizm. Oliwy do ognia dolewają ujawnione pośmiertnie, wbrew jej woli, spisane za życia dzienniki, w których opisuje swoją „noc duchową” i utratę wiary w istnienie Boga.
Dom, w którym pracowała, żyła i zmarła Matka Teresa z Kalkuty jest otoczony ciasnymi, hałaśliwymi uliczkami, zamieszkanymi przez miejscową biedotę – ubogich ludzi różnych wyznań, w różnym wieku i różnego pochodzenia etnicznego. Ciężko pracujące dzieci, starcy z najniższej kasty, robotnicy. Niewielu jest tutaj chrześcijan, choć postać Matki Teresy szanują wszyscy.
Snując się ruchliwymi uliczkami, pytając ludzi, którzy mieli z nią styczność, poszukiwałem odpowiedzi dlaczego?
„Święta”? Czy człowiek w ogóle może być „święty”? Czymże jest podważana przez doktora Mustafi „świętość”? Nie będąc członkiem Kościoła Katolickiego, nie jestem w stanie, ani też nie widzę sensu mierzenia się z tematem “świętości” Matki Teresy. Moja praca z góry byłaby nacechowana negacją względem rzeczy, z którymi co do zasady się nie zgadzam, które znajdują się poza moim pojmowaniem świata duchowego.
Niewątpliwie dużo racji mają lekarze, krytykujący wiele sytuacji, mających miejsce w prowadzonych przez zakon szpitalach i lecznicach. Zaprzeczanie wszystkim przypadkom błędów medycznych byłoby takim samym ideologizowaniem zagadnienia, jak i zrzucanie winy za wszystkie nieprawidłowości na założycielkę zgromadzenia. Żadne ze śladów, pozostawionych przez Matkę Teresę notatek, lub wypowiedzi, nie wskazują jakoby zlecała siostrom, popierała, czy posiadała wiedzę na temat przymusowych chrztów, bądź też szokującego procederu handlu dziećmi. Co oczywiście nie znaczy, że takie przypadki nie miały miejsca.
Zakon to zakon. Zwłaszcza katolicki. Zakon z samego swojego założenia jest konserwatywny, a nieposłuszeństwo względem Watykanu ściąga ekskomunikę.
Z drugiej zaś strony, globalna, potężna instytucja Kościoła daje nieporównywalnie większe możliwości działania niż praca na rzecz jakiejkolwiek organizacji pozarządowej.
Aby nagrać film, przeprowadzić wywiad i sfotografować wnętrze klasztoru musiałem wykonać dwa podejścia. Za pierwszym razem „odbiłem się od drzwi” suchej, nieprzyjemnej, zakonnej religijności, za drugim zaś wchodząc przysłowiowym „oknem”, poznałem ciepłe i przyjazne oblicze tego samego zgromadzenia. Pierwszego dnia arogancka zakonnica kazała mi się wynosić: „Proszę wyjść, proszę nas uszanować”, mówiła tonem wskazującym na poczucie wyższości.
Nazajutrz inna, starsza i mądrzejsza siostra poświęciła mi półtorej godziny, oprowadzając po niedostępnych dla turystów zakamarkach obiektu.
Sam fakt, że osoba Matki Teresy po dziś dzień wzbudza tak wiele kontrowersji, świadczy o tym, że ta „mała zakonnica” z Albanii odcisnęła wielki wpływ na obraz współczesnego nam świata.
– Czym jest nadzieja?, zapytałem oprowadzającej mnie po obiekcie siostry. ”Nadzieja jest darem od Boga”, usłyszałem w odpowiedzi.
A dokładniej? ”Dokładniej, nadzieja wiąże się z wiarą i miłością. One wszystkie są darami. Aby pomagać ubogim, aby dawać im nadzieję, nie jest potrzebna wiara, może ją zastąpić współczucie. Jest wiele organizacji, które pomagają ludziom, większość z nich wcale nie ma charakteru religijnego, a przecież czynią dobro. Jednak do wszystkiego niezbędna jest miłość. My wierzymy, że nawet jeżeli nie ma wiary, a jest dająca nadzieję miłość, to i tak takie dzieła pochodzą od Boga”, rozwinęła moja rozmówczyni.
Twierdzenie, jakkolwiek kontrowersyjne z punktu widzenia katolika, wydaje się kluczem do zrozumienia, dlaczego Matka Teresa przez lata przyjaźniła się i blisko współpracowała z wieloletnim komunistycznym premierem Zachodniego Bengalu, uznanym, lokalnie uwielbianym, marksistowskim ideologiem Jyoti Basu.
– Jak się układała współpraca Matki Teresy z Komunistami z CPI?, zapytałem siostry. ”Bardzo dobrze, obydwie strony, przez lata czyniły starania, aby pomóc najuboższym, od początku rozumieli się i wzajemnie wspierali.”
Pikanterii sprawie dodaje fakt, że owa budująca współpraca miała miejsce w czasach zimnowojennej konfrontacji Kościoła i w ogóle świata Zachodu z marksizmem.
Być może osoby wybitne są zlepkiem wielu charakterów? Są zbyt nieszablonowe, aby je zrozumieć, o ocenie nie wspominając… pomyślałem.
Jak się ma zatem bilans tego wszystkiego, co członkowie zgromadzenia (płci obojga – działa także męska gałąź zakonu) zrobili źle w stosunku do uczynionego w globalnej skali dobra?
Aby przybliżyć się do odpowiedzi na to pytanie, skierowałem swoje kroki w kierunku siedziby marksistowskiej Komunistycznej Partii Indii (CPI).
Znalezienie gmachu nie było trudne, gdyż znajduje się on w bezpośrednim sąsiedztwie, na tyłach klasztoru.
W partyjnym budynku będącym także Centrum Edukacji Marksistowskiej swoje biura mają też liczne branżowe organizacje pracownicze.
Komuniści uważają Matkę Teresę za bohatera narodowego – usłyszałem wkrótce po przekroczeniu progu, pytając się napotkanych ludzi o stosunek do albańskiej zakonnicy.
Jako to? Komuniści kochają Matkę Teresę? W Europie kościół i komunizm nigdy nie szły w parze… zagadałem jednego z liderów miejscowej komórki CPI. Roześmiał się, po chwili opowiadając jak ta „mała siostra” zmieniła wielkie Indie:
„Matka, wskazała drogę, pokazała, że człowiek może pomagać sierotom, ubogim. Jeżeli ona, która przyjechała z zagranicy, może robić to w Indiach, to dlaczego Hindusi nie mogą robić tego samego? Ona stanowiła inspirację dla nas wszystkich, swoim przykładem zmieniła nastawienie obywateli do pomocy ubogim.”
Warto w tym momencie wspomnieć o wciąż funkcjonującym, choć dziś już nieoficjalnie, kastowym podziale w Indiach, który sprawił, że 1/6 mieszkańców globu przez tysiąclecia żyła w oderwaniu od poczucia obowiązku pomocy ludziom w potrzebie.
Jak wspomina polski podróżnik, były ratownik górniczy, Mieczysław “Hajer” Bieniek, który jako wolontariusz pracował w jednym z ośrodków Matki Teresy w Kalkucie: „Bogaty Hindus miał gdzieś tego biednego, taka jest karma, tak ma być, jeden ma być bogaty a drugi biedny”.
Matka Teresa na zawsze zaszczepiła w Indiach ducha pomocy bliźniemu.
Pytany o kontrowersje, które narosły wokół Matki Teresy działacz Komunistycznej Partii Indii odpowiada: „Matka pracowała dla biednych, dla sierot i była wspierana przez nasz lewicowy rząd. Myślę, że jest ona ważną osobą w Indiach. Dawniej wszyscy ją szanowali zarówno ci z prawa, jak i lewa. Czasami przychodziła z wizytą do naszego biura. Była bardzo przyjazną i miłą osobą. Aktualnie wątpliwości co do Matki Teresy mają niektórzy ludzie prawicy, nie wiem dlaczego. Lewica w swojej pozytywnej ocenie jest zgodna. Dzisiaj niektórzy ją krytykują, ale ona jest ponad tym wszystkim.”, z pewnością w głosie opowiadał ideowy komunista.
“Dostałem też kiedyś list od Matki, po dziś dzień jestem z niego dumny. Prosiła w nim, abym załatwił pracę pewnemu mężczyźnie. Był on zdolny i bardzo uczciwy, ale biedny. Pracę mu załatwiłem, został brygadzistą w firmie energetycznej. Żałuję, że ten list gdzieś mi przepadł.”
W siedzibie partii komunistycznej usłyszałem też, że Matka Teresa nigdy nie krytykowała innych wyznań. Fakt ten wydaje się potwierdzać wisząca w klasztorze po dziś dzień kartka z cytatem słynnej zakonnicy:
„Zostaliśmy powołani, aby jednoczyć ludzi wszystkich narodów, ras i kultur w jednym duchu. W jakim duchu? W duchu miłości. By jednoczyć w duchu miłości ludzi różnych religii: hinduistów, muzułmanów, ludzi różnych kast, kolorów i kultur”.
Słowa założycielki nie zawsze do serca biorą sobie miłosierne siostry, które w prowadzonych przez zgromadzenie szkołach co prawda nie pobierają opłat, ale tylko od chrześcijan – dzieci “gorszych bogów” muszą płacić, lub poszukać sobie innej placówki. Co jednak gdy pobliżu innej szkoły nie ma? O takim przypadku opowiadała mi Ruby, koleżanka żyjąca w górskiej prowincji Sikkim. Działalność Misjonarek Miłości kojarzy się jej co prawda z dobroczynnością, ale niekoniecznie ze sprawiedliwością.
Ubogi pokoik Matki Teresy znajdował się nad kuchnią, więc było w nim ekstremalnie gorąco, mimo to nigdy nie posiadała klimatyzacji ani nawet wiatraka.
W odróżnieniu od rozpustnych katolickich hierarchów założycielka zgromadzenia Misjonarek Miłości żyła skromnie i tak też umarła. Jest to jedna z niewielu rzeczy, którą udało mi się zweryfikować.
O skromności mówią wszyscy, którzy osobiście ją poznali, pracowali z nią lub dzielili życie zakonne. Sam klasztor, a nawet klasztorna kaplica także wyglądają ubogo, co bardzo kontrastuje z warunkami panującymi w klasztorach, zwłaszcza męskich na terenie Europy. W tym kontekście oskarżenia o gromadzenie dóbr materialnych przez Matkę Teresę wydają mi się zupełnie bezzasadne.
Dzisiaj do znajdującego się na parterze klasztoru, grobu zakonnicy przychodzą rozmaici ludzie, nie tylko katolicy, nie tylko turyści, nie tylko oficjalne delegacje, ale i tacy, którzy zawdzięczają jej pomoc. A może przede wszystkim właśnie oni? Większość odwiedzających się modli, inni przysiadają w ciszy, jeszcze inni z nabożnością całują płytę nagrobną.
I choć osobiście nie odczułem żadnej nadprzyrodzonej, bijącej z tego miejsca energii, cały czas miałem świadomość, że patrzę na grób kogoś wyjątkowego. Niezależnie od wielu narosłych wokół zgromadzenia i samej jego założycielki kontrowersji, jej dzieło oraz niezliczona liczba innych inicjatyw zainspirowanych postawą noblistki wciąż trwa, codziennie niosąc pomoc milionom potrzebujących. Albańska zakonnica swoją postawą wzbogaciła kulturowo Indie, na wieki wniosła element empatii do bezdusznej, kastowej struktury społecznej.
Za jej przykładem poszły tysiące osób, różnych ras, narodów i religii, a także tych, którzy żadnej religii nie wyznają, na całym świecie. Gdyby nie Matka Teresa, nasza planeta na pewno wyglądałaby dzisiaj trochę inaczej.

—————————-

Zapomniane królestwo Himalajów

Sikkim od pierwszego wejrzenia bardzo różni się od reszty Indii. Nie mam tu na myśli jedynie położenia w górach czy chłodniejszego klimatu, lecz ogólną estetykę miejsca. Estetyka jest tym, co zawsze rzuca się w oczy jako pierwsze. Czyste ulice, nieporównywalnie mniej kierowców nadużywających klaksonu, ruch drogowy raczej uporządkowany, mam wrażenie, że trochę na siłę przez wszechobecnych policjantów drogówki, ale jednak.
Centrum Gandtok, położonej na stromych wzgórzach niewielkiej, stanowej stolicy wyznacza deptak, którego nie powstydziłyby się europejskie kurorty. Modnie ubrane dziewczyny, podrywający je chłopcy ze smartfonami, brak żebraków i co jakiś czas przewijający się buddyjscy mnisi, w strojach świadczących o obrządku tybetańskim. Gangtok bardziej przypomina tybetańskie Garze w Chinach niż hałaśliwą i brudną Kalkutę.
W mieście czuć ten sam „buddyjski porządek”, który odróżnia buddyjski Sarnath od położonego zaledwie 8 kilometrów dalej hinduistycznego Varanasi, lub synegaleskie południe Sri Lanki od tamilskiej północy.
Buddyzm zrodził się na łonie hinduizmu, trochę tak jak protestantyzm na łonie Kościoła katolickiego i doszukiwanie się pewnej analogii pomiędzy tym, jak funkcjonują kraje protestanckie w stosunku do katolickich, a buddyjskie w odniesieniu do hinduistycznych Indii nie wydaje się zbyt wielkim nadużyciem.
W Indiach żyje 1/6 ludności świata, przeszło miliard trzysta milionów ludzi, w tym mniej niż 1% to buddyści (oficjalnie 8,4 mln.). Tymczasem Sikkim, który do 1975 roku stanowił niezależną monarchię, rządzoną przez czogjalów (boskich władców) jest w ok. 25% buddyjski.
W referendum z 1975 roku za detronizacją króla i przyłączeniem się do Indii zagłosowało 97% obywateli. Pozbawiony tronu władca, udał się na emigrację do Stanów Zjednoczonych, gdzie w 1982 roku zmarł na raka.
Aby zapytać o nastroje społeczne, skierowałem swoje kroki w kierunku wydziału politologii miejscowego uniwersytetu, gdzie spędziłem dwie godziny „maglując” bardzo przyjaznego doktora Durga Chhetri (to nazwisko świadczy o wywodzeniu się z wyższej hinduistycznej kasty).
„Zgodnie z konstytucją Indie nie są państwem, w którym jakakolwiek religia jest uprzywilejowana, tyczy się to także powszechnego w kraju hinduizmu. Sikkim stanowi wyjątek”, mówił mój rozmówca.
Lokalny parlament (Zgromadzenie Legislacyjne Sikkimu) liczy sobie 32 członków, wybieranych w powszechnych wyborach, a kraj funkcjonuje na zasadach zgodnych z prawodawstwem Indii. Jakkolwiek jednak jedno miejsce w parlamencie jest zarezerwowane dla mnicha wybieranego tylko i wyłącznie przez duchownych w buddyjskich klasztorach Himalajów. Miejsce to nosi nazwę „sangha seat” i jego posiadacz ostatnio został nawet mianowany ministrem – odpowiedzialnym za sprawy religijne. Temat konstytucyjności „sangha seat” rozpatrywał Sąd Najwyższy Indii, uznając, że jest to prawo nabyte jeszcze w czasach, gdy Sikkim stanowił odrębne państwo.
Do parlamentu Indii z Sikkimu wybierany jest tylko jeden członek, natomiast mieszkańcy nie mają w zwyczaju głosowania na ogólnokrajowe partie polityczne. Tutaj o głosy wyborców rywalizują głównie lokalne ugrupowania o tak egzotycznych nazwach, jak: „Lampka Stołowa”, „Gwizdek” czy „Latarka”. „Głosuj na Stołową Lampkę” krzyczą kandydaci z rozklejanych na ścianach plakatów i ludzie głosują – zawsze na swoich, nie pozostawiając pola dla wielkiej polityki.
Choć na terenie stanu obowiązuje aż dwanaście języków urzędowych, w tym cztery główne (angielski, nepalski, lepcza i dzongkha), wśród ponad półmilionowej społeczności nie występują znane z innych stanów napięcia na tle religijnym bądź etnicznym. Praktycznie nie istnieje także monarchistyczny resentyment ani żadne separatyzmy. Dlaczego? „Król był tylko rozjemcą lokalnych sporów, a nasza prowincja jest usytuowana w górach, nie produkujemy wystarczającej ilości żywności i każdy jest świadom tego, że potrzebujemy być częścią Indii”, odpowiada dr Chhetri.
Z tego samego powodu Sikkimem specjalnie nie byli zainteresowani brytyjscy kolonizatorzy poszukujący w Indiach kruszców, płodów rolnych i pieniędzy, w górach zaś jedynie chłodu i wypoczynku. Himalaje są zatem miejscem, gdzie czasy kolonialne nie zapisały się specjalnie źle w pamięci mieszkańców. PKB regionu jest wyższy niż w innych regionach Indii, jakkolwiek rosnący sektor turystyczny wciąż nie przynosi oczekiwanych dochodów.
„Hinduscy turyści bardzo sobie cenią Sikkim, jednak starają się oni zostawiać tak mało pieniędzy, jak to jest tylko możliwe, czasami przywożąc nawet własne jedzenie – i niestety także śmieci, które pozostawione w górach generują kolejne koszty związane z utrzymaniem porządku”, opowiadał mi politolog.
Mieszkańcy Sikkimu nie lubią bałaganu na ulicach, na łonie przyrody, ani też w życiu publicznym. Na każdej szerokości geograficznej ludzie gór wydają się wyróżniać na tle reszty populacji. Sikkim stanowi kolejny dowód na potwierdzenie utartego przez pewien polski, muzyczny projekt powiedzenia, że „w górach jest wszystko, co kocham”.


—————————-

Słodka herbata i gorzkie łzy

Według oficjalnych danych rządu Bangladeszu w obozach dla uchodźców Rohingya na Półwyspie Teknaf przebywa obecnie 1200000 uchodźców z sąsiedniej Birmy, nieoficjalnie liczba ta wynosi 1700000 i co roku się powiększa o około 100000 nowo narodzonych dzieci. Dramatyczna sytuacja humanitarna, brak oświaty i opieki medycznej są tutaj codziennością, z którą mierzą się władze jednego z najbiedniejszych państw świata, przy jednoczesnym braku chęci realnego rozwiązania problemu ze strony społeczności międzynarodowej.

„Jest w naszym języku takie pojęcie jak leniwy umysł”, powiedział mój niezastąpiony tłumacz Abdul. Pod tym określeniem kryje się stan ducha, który występuje, gdy człowiek przez długi czas nie ma nic do roboty. Wtedy codzienność przeobraża się w monotonię, ta monotonia wciąga, sprzed oczu giną wszelkie perspektywy, człowiek traci wiarę, że samemu jest w stanie cokolwiek zmienić.
Kiedy wpływające regularnie na konto pieniądze z zachodnioeuropejskich zasiłków pozwalają przeżyć na w miarę znośnym poziomie, zwykle kończy się to popieraniem zapewniających status quo populistów, ewentualnie jakimś brexitem. O wiele gorzej jest, gdy sponiewierani mężczyźni, ojcowie rodzin, których duma została złamana, domostwa spalone, a armia zgwałciła ich córki i żony, latami przebywają w obozach dla uchodźców.
Miesięczna racja żywnościowa dla całej rodziny wynosi tutaj 25 kilogramów suchego ryżu i trzy kilogramy fasoli. Do tego dochodzi jeszcze litr nędznego oleju palmowego, łaskawie darowanego przez rząd Wielkiej Brytanii – oleju, który, nie dość, że ma paskudny wygląd i śmierdzi, to jak twierdzą „obdarowani”, powoduje wiele problemów układu pokarmowego.
„Jak wygląda wasz dzień?”, zapytałem pijących słodką herbatę ze skondensowanym mlekiem mężczyzn Rohingya?
„Każdy tak samo”, usłyszałem w odpowiedzi. „Bo i co tutaj robić?”
Leniwy umysł, pita godzinami słodka herbata i gorzkie życie są pożywką dla rozwoju międzynarodowego terroryzmu. Jakakolwiek perspektywa – zwłaszcza ta, która sponiewieranemu mężczyźnie daje wizję odzyskania dumy, a zarazem łatwego i szybkiego polepszenia bytu rodziny wydaje się nader atrakcyjna.
„Muzułmanie są wszędzie na celowniku”, kilka dni po wizycie w obozach usłyszałem od akademickiego wykładowcy pracującego w położonej kilkaset kilometrów dalej hinduskiej Kalkucie.
W świecie zachodu, który cierpienie, czy bombardowania zna jedynie z ekranu telewizora, zwykło się łączyć terroryzm z Islamem. Tymczasem w odpowiednich okolicznościach jakakolwiek religia czy ideologia mogłaby się stać „etykietą” naklejoną na zbrodnicze działania dowolnej organizacji. Grupy terrorystyczne nie powstają w obozach dla uchodźców, lecz gdzieś w kręgach jakkolwiek pojmowanej władzy, nie zakładają ich biedacy, lecz możni, mający finansowe możliwości utrzymania armii ludzi, których nikt inny utrzymywać nie chce.
Leniwy umysł nie wyklucza działania, lecz poszukuje drogi na skróty. W Wielkiej Brytanii niejednokrotnie przyjmuje to formę drobnej działalności przestępczej, „mody na gangsterkę” lub handlu narkotykami – co w najgorszym wypadku może grozić niezbyt strasznym dla sprawcy wyrokiem więzienia.
Z perspektywy obozu dla uchodźców ta granica strachu, a raczej tego, co straszne nie jest, została bardzo przesunięta. Śmierć jest tematem, z którym oswojone zostały tutaj nawet małe dzieci.
Śmierć w szeregach takiej czy innej organizacji terrorystycznej lub utonięcie w drodze do lepszego świata nie wydają się gorsze od tego, co spotkało ośmiu sąsiadów jednego z moich rozmówców – zabitych na oczach rodzin przez pełnych nienawiści żołnierzy uznawanego na arenie międzynarodowej państwa.
„Ci ludzie potrzebują pracy, a ich dzieci szkoły”, powiedział mój tłumacz.
„Kiedyś byliśmy rolnikami, rybakami, mieliśmy swoje firmy budowlane, żyliśmy normalnie, jak każdy”, opowiadali mi uchodźcy.
Czego dzisiaj chcecie od życia? Pytałem. Wszyscy jednogłośnie chcieli powrotu do domu, wszyscy od dzieci począwszy, na starcach kończąc, mówili, że ich marzeniem jest odzyskanie birmańskiego obywatelstwa, wszyscy jak jeden mąż dobrze wspominali swoje życie w czasach przed wygnaniem. Od nikogo nie usłyszałem, że pragnie emigrować do Europy, Australii czy Stanów Zjednoczonych, nie spotkałem też ani jednego fanatyka religijnego.
Wyrwane z kontekstu medialne obrazki młodych mężczyzn forsujących granice Europy są jedynie małym wycinkiem uchodźczej rzeczywistości. Kurtyna ignorancji przykrywa całe tło, dla którego w akcie desperacji decydują się oni zostawić swoje rodziny w obozach dla uchodźców, aby podejmując śmiertelne ryzyko oraz wyprzedając to co udało się zabrać z domów, przetrzeć swoim dzieciom szlak do lepszego życia. Lepszego, w tym wypadku oznacza niejednokrotnie jakiegokolwiek.
W nielicznych szkołach na terenie obozów brakuje nauczycieli, a edukacja odbywa się jedynie na najniższym poziomie. Pośród kilku przedmiotów, których uczą się dzieci uchodźców Rohingya, najważniejszym jest język Mjanmy. Dlaczego? „Bo Mjanma to nasz kraj, do którego chcemy wrócić, odzyskać swoją ziemię i życie, które nam zabrano”. Ten powszechny pogląd przeplata się z nadzieją, że wraz z wypędzonymi do kraju wkroczą siły pokojowe ONZ, które będą czuwać, aby idąc spać, ze spokojem mogli zgasić światło.
Nikt już tutaj nie wierzy, że uda się ukarać morderców i gwałcicieli – bo i jak rozpoznać przysłanych z innych stron kraju żołnierzy? Birmańskie władze nigdy nie wydadzą swoich wiernych synów przed oblicze żadnego trybunału – dla buddyjskiego, nacjonalistycznego rządu oprawcy są bohaterami, którzy oczyścili kraj z muzułmanów.
Nie da się rozwiązać narastającego globalnie problemu uchodźców bez zaangażowania społeczności międzynarodowej. Samo zjawisko, będące ubocznym skutkiem brutalnej, globalnej polityki wymaga poniesienia wysokich kosztów, zwłaszcza finansowych, których ponosić nikt nie ma zamiaru. Przykładem może być wspomniany już brytyjski olej palmowy oznaczony dumną etykietą „UKaid, from the British people”. Ten najpodlejszy ze znanych ludzkości rodzajów tłuszczu, wcale nie dociera tutaj z Wielkiej Brytanii, i z pewnością nie spełniłby europejskich standardów jakości. Jest produkowany przez brytyjską firmę w Malezji i pochodzi najprawdopodobniej z plantacji, które powstały w wyniku dewastacji lasów na Borneo. Pomoc Zachodu sprowadza się więc do robienia dobrego interesu, kupowania za pieniądze podatnika bezwartościowych, a wręcz szkodliwych produktów i przekazywania ich w formie obrandowanej jałmużny. Bez oglądania się nawet na dramatyczne skutki, jakie jej produkcja przynosi dla środowiska naturalnego. Inne kraje, jak Polska, która odmówiła gościny 5000 kobiet i dzieci (ubogi Bangladesz przyjął ich 1200000), nie poczuwają się zobligowane do pomocy wcale.
Podczas gdy 13-letni chłopiec, od dwóch lat mieszkający z rodziną w obozie dla uchodźców marzy o tym, aby wrócić do domu, iść do szkoły i zostać naukowcem, ktoś gdzieś w świecie już produkuje dla niego broń, aby za pieniądze pochodzące z ukradzionej ropy sprzedać ją kiedyś terrorystom. Ktoś inny produkuje olej palmowy, który stanowi podstawę jego diety, a jeszcze inni ludzie pną się do władzy, budując swoje poparcie na wzniecaniu strachu i wzbudzaniu nienawiści w stosunku do ofiar brutalnych konfliktów. Ziemię uchodźców uprawiają dzisiaj obcy, którzy rozgrabili i rozdzielili między siebie cały ich dorobek życia. Wszystko w majestacie prawa i przy cichej zgodzie zapatrzonej w swój interes społeczności międzynarodowej. Taki świat nie ma przyszłości.

—————————-

Bangladesz wita wędrowca

Stolica Bangladeszu – Dhaka liczy sobie prawie 17 milionów mieszkańców, jednak międzynarodowy port lotniczy wizualnie przypomina mocno przerośnięty, brudny dworzec autobusowy we Wrocławiu – ten stary, wyburzony przed ME w piłce nożnej.

– Czy posiada pan zaproszenie? – około trzeciej nad ranem, po całej dobie w podróży, wypełnieniu wszystkich papierków, staniu w trzech kolejkach i opłaceniu wizy, zapytał mnie bangladeski pogranicznik.

Zaproszenia nie posiadałem – bo i od kogo?

– Nie zna pan nikogo w Bangladeszu? – padło kolejne pytanie…

Niespodziewanie banalna sytuacja z zakupem wizy „on arrival” zaczęła się komplikować. Zarówno moje wydrukowane potwierdzenie rezerwacji hotelu, jak i sam cel wizyty (wpisałem tourist) zaczęły budzić niezrozumiałe wątpliwości faceta z krzyżami zamiast gwiazdek na pagonach.

Byłem jedynym realnym turystą w tłumie zatrudnionych w miejscowych fabrykach Chińczyków. Jeden z nielicznych białych, włoski biznesmen, także nie krył zdumienia moim celem wizyty – pora deszczowa nie sprzyja turystyce, a do tego “a tu nie ma nic ciekawego” dodał.

Wątpliwości pogranicznika nie wzbudził natomiast mój bilet powrotny, który, choć wydrukowany po Polsku to zawierał zrozumiałą datę wylotu 25.07. Zasadniczo mogło na nim pisać wszystko – liczy się data – o którą oczywiście zapytał oficer. Po kolejnych kilku(nastu?) minutach konsultacji z innym mundurowym (ten zamiast krzyży miał na pagonach czworokąty) dostałem upragnioną pieczątkę

Jeszcze tylko kontrola i odnalezienie bagażu – który leżał samotnie porzucony przez obsługę pośrodku hali.

Ze wszystkich wymaganych dokumentów przedstawionych służbom granicznym, jedynie powrotny bilet lotniczy nie był zgodny ze stanem rzeczywistym. Faktycznie granicę z Indiami planuję przekroczyć lądem, nie samolotem i maksymalnie za dwa tygodnie, nie za miesiąc. Przechytrzyłem system? Nie do końca. Sprawdzając na pieczątce okres, jaki mogę przebywać na terenie kraju, spostrzegłem, że sympatyczny pogranicznik wystawił mi wizę do 24.07, tak więc kończy się ona jeden dzień przed zadeklarowaną datą lotu powrotnego. Ciszę się, że nie pojutrze.

—————————-

TELEGRAMY Z PODRÓŻY DO CHIN 

Telegramy z podróży z Kambodży, przez Tajlandię i Laos do Chin 2018

Jadąc z Kambodży do Chin starałem się robić zdawkowe relacje w mediach społecznościowych. Po powrocie zebrałem to do kupy, trochę poprawiłem i wyszła fantastyczna pamiątka, a dla czytelnika inspiracja do podróży.

9, 10, 11 kwietnia

Start. Znowu na szlaku. Czynimy to, co ludzie czynili od zawsze. Wędrujemy. Wędrówka od wycieczki różni się tym, czym gra RPG od potyczek w kółko i krzyżyk. Nigdy nie wiesz, na jakiej planszy się znajdziesz i jakie niespodzianki przygotował dla ciebie Wielki Architekt. Internetu może raczej nie być niż być. Pisząc te słowa z podłogi rozklekotanego, pozbawionego świateł minivana, wygód także bym się nie spodziewał. Lecz nie o wygody w wędrówce chodzi. Plan: z Kambodży do Tajlandii, Laotański Nowy Rok w Laosie no i po kilku latach powrót na chińską prowincję – tym razem Yunnan, Tama Trzech Przełomów, Syczuan i chiński Tybet. Kontakt w sprawach zawodowych i prywatnych przez jakiś czas będę miał ograniczony. Do zobaczenia po powrocie.
Update. Minivan bez świateł pośród ciemności, dzięki latarce dojechał do stolicy. Wchodzimy w tryb „lekko piwny”.

[peg-image src=”https://lh3.googleusercontent.com/-0f3-aCYCaac/WwaM_RKAl8I/AAAAAAABkHY/Wu2D7QhmsUo_gOMXVg30gEpUb2dAg42egCCoYBhgL/s144-o/IMG_20180409_204724.jpg” href=”https://picasaweb.google.com/110302181054597886380/6559084924751895873#6559084925876737986″ caption=”” type=”image” alt=”IMG_20180409_204724.jpg” image_size=”3120×4160″ ] [peg-image src=”https://lh3.googleusercontent.com/-sgMVdML6N8c/WwaM_Z45P4I/AAAAAAABkHY/udetrkWlxNc8w47xq83hqviBrudmyRJ9QCCoYBhgL/s144-o/IMG_20180410_004434.jpg” href=”https://picasaweb.google.com/110302181054597886380/6559084924751895873#6559084928220872578″ caption=”” type=”image” alt=”IMG_20180410_004434.jpg” image_size=”3120×4160″ ]

CZYTAJ DALEJ

—————————-

OSTRAVA NA WEEKEND

Samochód zostawisz na parkingu przygranicznego supermarketu. Po kilkunastu minutach spaceru znajdziesz się na dworcu kolejowym w Náchodzie. W dalszą drogę poprowadzi Cię intuicja. Kieruj się zapachem dymu, smakiem piwa i czarem karczemnego gwaru.
Życie niewielkiej stacji w centrum Náchodu toczy się wokół dojeżdżających uczniów miejscowych szkół, robotników kolejowych, bezrobotnej romskiej młodzieży oraz pasażerów w wieku senioralnym. Czesi, zarówno starszej jak i młodszej generacji są wyluzowani. Swój luz demonstrują stylem bycia i ubioru. Na każdym kroku możemy przekonać się, że spokój i uprzejmość oznacza tutaj coś więcej niźli tylko utarty stereotyp. Życie w przygranicznym Náchodzie toczy się troszkę inaczej niż w odległej o kilka kilometrów polskiej Kudowie. Wsiadam do wagonu. W cenie 370 koron na 270 kilometrowej trasie czekają mnie dwie przesiadki. Pociągi są jednak skomunikowane w ten sposób aby pasażer nigdzie nie musiał czekać dłużej niż kilka minut. W ostatniej chwili zawiadowca opóźnił odjazd kolejki aby zdążyła do niej wsiąść niepełnosprawna staruszka. Niespełna 3 minuty po wejściu do wagonu młody Czech z Trutnova poczęstował mnie skrętem. – To fajnie że palisz – powiedział Josef. – Przed chwilą na twoim miejscu siedział koleś z którym też paliłem. W pociągach jest czysto i schludnie. Dziadek dwa fotele dalej wcinający laskę kiełbasy dba aby nie zostawić po sobie śmieci. Normalne. A jednak z naszej perspektywy nie zawsze oczywiste. Megafony na dworcu kolejowym w oddalonej 70 kilometrów od Náchodu Českiej Třebovej informacje podają po czesku oraz po angielsku. Ilu przewija się tutaj obcokrajowców? Nawet jeżeli niewielu, to jeśli jacyś się trafią powinni czuć się komfortowo. Dookoła jest czysto a twarze przechodniów są jakieś jakby jaśniejsze, bardziej zadowolone z życia. Pociąg ekspresowy do Ostravy. Wagony wiekowe ale zadbane, w dobrym stanie technicznym. Ani kłaka kurzu i nic nie śmierdzi. Czyli normalnie, tak właśnie jak być powinno.
Ostrava wita wielkomiejskim centrum oraz zindustrializowanym uboczem. Ta multimetropolia jest podzielona 23 dzielnice, 37 gmin miejskich i 39 gmin katastralnych.
Okolice popularnej ulicy Stodolni wieczorem zamieniają się w rozrywkowe centrum spotkań miejscowej młodzieży. Jest to także cel wycieczek poszukujących rozrywek i wytchnienia od konserwatywnego państwa młodych Polaków. Tutejsze lokale rzeczywiście są przyjemne a panujący w nich klimat na prawdę fajny. Nie spodziewajmy się jednak wizyty na amsterdamskim Placu Rembrandta, czeskie pojmowanie swobód obywatelskich jest odmienne od niderlandzkiego.
Prawdziwe miasto poznaje się zawsze na uboczu. W starej, robotniczej dzielnicy Vitkovice nowe budynki przeplatają się z pomnikami wielkiej rewolucji przemysłowej. Tutaj też trafiłem do knajpy, gdzie spotkałem czterdziestoletniego Jiříego. Jiří zawodowo jest szefem firmy inżynieryjnej. W ciągu dnia zajmuje się wysokimi technologiami a wieczory spędza przy piwie. – To jest Katrina – mówi pokazując na barmankę. – A ten łysy w t-shircie „Iron Maiden” jest policjantem. Rzeczywiście, większość klientów to stali knajpiani bywalcy. Jiří włada kilkoma językami a w swojej pracy objechał kawał świata. Do Ostravy jednak wraca i właśnie to miasto obrał za swoje miejsce do życia. – Tutaj dobrze się żyje. Tylko goście przy tamtym stoliku mnie denerwują. Wkrótce będą wybory prezydenckie a oni źle mówią o moim kandydacie – powiedział Jiří po czym zamówił piwo dla swoich adwersarzy i na chwilę podszedł do ich stolika. Gdy wrócił byli już kumplami. Przed wyjściem z knajpy zapytałem się o drogę do schroniska. Katrina narysowała mi mapę, której geograficzną poprawność skonsultowała z barową klientelą.
Znalezienie hostelu z prawdziwego zdarzenia graniczy tutaj z cudem. Baza noclegowa dzieli się zasadniczo na hotele (drogie), ubytovne (noclegownia, rodzaj hotelu robotniczego) oraz akademiki. Nocleg w bardzo przyzwoitej „ubytovni” przy ul. Nerudovej wynająłem w cenie 285 koron. Niedaleko stąd jest przystanek tramwaju nr 2, który dojeżdża zarówno na ul. Stodolni jak i do dworca kolejowego.
Kawałek dalej, wśród postindustrialnych familioków odnalazłem opuszczony zbór husycki. Umieszczona nad drzwiami inskrypcja wzywała wiernych aby bronili prawdy aż do śmierci. W Republice Czeskiej wiary strzec już nikt nie chce. Południowi sąsiedzi konserwatywnej, katolickiej Polski, znakomicie sobie radzą bez religii. Boczne uliczki Ostravy słyną z miejsc uciechy, małych knajpek oraz sklepików spożywczych. Na śniadanie zjemy tutaj chlebíček
z jajkiem, majonezem, wędliną i ogórkiem, na obiad knedle a na kolację wypijemy piwo. Z perspektywy mieszkańca południa Polski stolica kraju morawsko-śląskiego jest wręcz obowiązkowym kierunkiem weekendowych wojaży. Przygotowanie tripu od momentu podjęcia decyzji do chwili opuszczenia mieszkania zajmuje zaledwie kilkanaście minut a oscylujący w granicach 200 zł koszt wyjazdu sprawia, iż jest on nie tylko prosty ale i przystępny cenowo.

Przydatne adresy:
http://www.cd.cz – strona internetowa czeskich kolei
http://www.ostrava.cz/pl/turista/sluzby/ubytovani/ubytovani-pl – baza noclegowa w Ostravie

—————————-

Weekend z Draculą

“Rumunia ma złą opinię za granicą” – stwierdził Rodion, jeden z młodych Rumunów, z którymi w środku nocy wracaliśmy z dyskoteki. “To wszystko przez Cyganów”, kontynuował “tylko niektórzy z nich są w porządku”. Wszyscy ludzie są w porządku – odparłem – tylko Cyganie mają inną mentalność.

Poruszające się po drogach konne tabory, nierzadko wypełnione półnagimi i bosymi dziećmi to ostatni relikt “starej Europy”. Bez pracy, bez pieniędzy, bez telewizji, bez polityki, bez wykształcenia. Ich życie opiera się na tradycji i rodzinie, biedzie i bałaganie, radości beztroskiego życia i bólu nędzy.
Rumuńscy Cyganie znajdują się w potrzasku pomiędzy nowoczesnym światem “białych”, który nie toleruje ich stylu życia a światem romskich bogaczy, który wykorzystuje ich nieświadomość traktując jako tanią siłę roboczą na usługach europejskiego półświatka przestępczego.
W interesie “białych” jest asymilacja i niszczenie tradycji, w interesie cygańskich baronów, pogłębianie biedy i konserwacja najgorszych wzorców zachowań. Tak czy owak jesteśmy ostatnim pokoleniem mogącym obserwować tabory. Wszystkie kolejne powiedzą za słowami piosenki “prawdziwych Cyganów już nie ma”.
Odcinający się od społeczności cygańskiej prawosławni Rumuni być może w większym stopniu kochają ład i porządek niż bliscy im etnicznie Włosi czy Francuzi. Są Europejczykami i przystąpienie kraju do Wspólnoty w 2007 r. traktują jako sprawiedliwość dziejową – postawienie przysłowiowej kropki nad “i”.
Brzuchaty właściciel małomiasteczkowego disco w otoczonej górami Rodnej opłaca małolaty zabawiające na parkiecie turystów, zwłaszcza gdy ma ochotę na ich partnerki.
“Atention! Atention! Uważajcie na drinki” – widząc rozwój sytuacji po cichu ostrzega pięćdziesięciokilkuletni bywalec miejscowych knajpek. Zdając sobie sprawę z zagrożenia nie pijemy stawianego przez bossa alkoholu.
Ludzie w Rumuni są przyjaźni. Zapytany o restaurację z tradycyjnym jedzeniem policjant niezłą angielszczyzną tłumaczy drogę. Żegnając się z nami poleca jechać “pod prąd”, gdyż tak będzie krócej. Tutejsze szosy pokrywa nowy asfalt a dziury są sukcesywnie łatane. Na ulicach czystych i schludnych miejscowości o wiele łatwiej spotkać babaszki niż młodych Rumunów. Ci z racji na głodowe pensje masowo udali się na emigrację, najczęściej do krajów romańskiej grupy językowej. Kelnerkę w Bukareszcie lepiej jest zatem zapytać o menu po włosku lub hiszpańsku niż w języku Szekspira.
Rumunia to także kultura, tradycja i wspaniałe krajobrazy. Pamiątki sprzedawane nieopodal “Wesołego Cmentarza” we wsi Săpânţa, nie powstały w Chinach – w większości są dziełem rąk lokalnej społeczności. Globalny kapitalizm wchodzi tutaj bardzo pomału i pomimo zgrai turystów rządnych zobaczenia kolorowej nekropolii nie zdominował on jeszcze tutejszego krajobrazu.
W Górach Rodniańskich po dziś dzień spotkać można wyrabiających ręcznie ser pasterzy. Napotkany nieopodal bacówki Petru nie zna żadnego języka poza rumuńskim. Biegle włada za to uniwersalną mową gościnności. Bardziej lub mniej zbłąkany turysta może u niego liczyć na poczęstunek w postaci białego sera i samogonu. Petru oprowadza nas po swojej bacówce, gdzie ręcznie ugniata ser. Życie pośród gór i zwierząt uczy hartu ducha, dobroci i respektu dla przyrody. Machając ręką w dół, pasterz daje nam do zrozumienia, że przed nocą musimy wrócić do miasteczka. Odprowadzani przez białe owczarki czujemy, że opuszczamy wyjątkowe miejsce. Nazajutrz czeka nas powrót co codzienności, świata, gdzie prawdziwych Cyganów już nie ma.

—————————-

Abchazja – Adżaria – Armenia – Gruzja

Dwutygodniowy trip po Kaukazie Południowym. Termin: 24.09-6.10.2011. Trzy osoby, ograniczony czas, szeroko zakrojony plan wyprawy. Trochę męczący, lecz arcyciekawyciekawy i pouczający „film drogi”.

Zgodnie z planem „na pierwszy ogień” miała iść Abchazja, aby dalej przez Adżarię dostać się do Armenii, skąd jeszcze przed powrotem mieliśmy zwiedzić Tibilisi oraz odbyć króciutki trekking w okolicach kaukaskiego szczytu Kazbek (5047 m n.p.m ).
Do Gruzji dostaliśmy się LOTem z Okęcia. Od niedawna kursuje samolot relacji Warszawa – Tibilisi. Rezerwowane już w marcu bilety udało nam się nabyć w promocyjnej cenie (first minute) 370 zł w obie strony (www.lot.pl). Po 3,5 godzinnym locie znaleźliśmy się na lotnisku w stolicy Gruzji. Spodziewający się sowieckiej egzotyki podróżnik może czuć się nieco zaskoczony nowoczesnością i porządkiem panującym w porcie lotniczym. Zresztą na terenie całej stolicy a nawet na prowincji widać spory skok cywilizacyjny, który od kilku lat dokonuje się w kraju.
Z lotniska taksówką (nie płaćcie więcej niż 20-25 lari, 1 lari =1,7 – 2.0 zł) dostaliśmy się na marszrutkowy dworzec, z którego odchodzą busiki do przygranicznego miasta Zugdidi (15 lari/osoba).
Po kilku godzinach drogi i bardzo ogólnym zwiedzeniu miejscowości udaliśmy się taksówką (7 lari) do granicy na rzece Ingur. Gruzję żegna pobieżna kontrola policyjna i nie wiadomo po co wywieszona flaga Unii Europejskiej. Sama kwestia wjazdu na teren nieuznawanej przez większość państw świata Republiki Abchazji budzi spore kontrowersje. W praktyce formalności jest niewiele i są one maksymalnie uproszczone. W pierwszej kolejności należy wypełnić umieszczony na stronie internetowej ichniejszego MSZtu formularz wizowy ( www.mfaabkhazia.net/en/visa ). Wypełniony formularz wraz ze skanem głównej strony paszportu oraz aktualnym zdjęciem odsyłamy mailem na adres midraconsul@mail.ru . W przeciągu pięciu dni roboczych także drogą e-mailową dostaniemy odpowiedź wraz z pozwoleniem na wjazd, którego wydruk musimy pokazać na przejściu granicznym. Bardzo istotne jest abyśmy przez wyjazdem upewnili się, czy abchaski urzędnik przez pomyłkę nie wpisał innej nazwy przejścia granicznego niż Ingur. Gdy już przejdziemy granicę, powinniśmy udać się do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Suchumi (ul. Lakoba 21), które wyda nam właściwą wizę pobytową republiki. Uwaga: ministerstwo jest czynne jedynie do godziny 14.00. Koszt wizy to 20 dolarów (płatne w miejscowym banku) w rosyjskich rublach, które stanowią faktyczną walutę na terytorium Abchazji. Do Abchazji najlepiej wziąć ze sobą dolary bądź euro a najkorzystniejszy kurs wymiany osiągniemy w stolicy. Na terytorium państwa nie istnieją bankomaty a nasz telefon będzie korzystał z rosyjskiego roamingu.
Do Suchumi z granicy najlepiej jest się dostać marszrutką, z przesiadką w finezyjnie zrujnowanym mieście Gali. Jeżeli myślicie, że po przejechaniu Gruzji już was nie zdziwią wypasające się na drogach krowy, to możecie być pewni, że Abchazja i tak was zaskoczy. Poza kaukaskim standardem, napotkacie dodatkowo na przechodniów w postaci koni, mułów, kaczek, świń i gęsi. Nierzadko hasających stadami.
Stolica kraju, Suchumi zadziwia mnogością kontrastów. Plażowy raj, rosyjscy turyści, nowe hotele vs. powszechna ruina, opustoszały parlament i kradzione auta na europejskich tablicach rejestracyjnych. Pierwszy nocleg spędziliśmy na plaży nieopodal portu. Plusem tej pory roku jest stosunkowo niski ruch turystyczny oraz cieplutka woda w Morzu Czarnym. Plaża nieopodal portu dysponuje dodatkowym atutem w postaci pryszniców ze słodką wodą, jako pewien minus można poratować buszujące po nadbrzeżu szczury, które jednak trzymają się z dala od przechodniow.
Z Suchumi, taksówką udaliśmy się do sowieckiego raju wakacyjnego, położonej u podnóża gór Gagry. Na miejscu zastaliśmy kontrasty podobne do tych, z którymi zetknęliśmy się w stolicy. Na miejscu bez problemu można znaleźć kwaterę, my jednak uparcie pozostaliśmy przy noclegu na plaży. Po dniu zakrapianego domowym koniakiem (10 zł/pół litra) plażowego lenistwa znaleźliśmy „woziciela”, który terenowym UAZem zawiózł nas 50 kilometrów w góry, gdzie po dziś dzień znajdują się rozproszone po szczytach, praktycznie „odcięte od świata” wioseczki.
W drodze powrotnej zaliczyliśmy jeszcze nocleg na znajomej plaży w Suchumi i jadąc tranzytem przez Zugdidi, przeładowanymi marszrutkami udaliśmy się do stolicy Adżarii – Batumi. Adżaria, która jako autonomiczna republika stanowi integralną część Gruzji, zdecydowanie odróżnia się od reszty kraju. Portowe Batumi w dzień lśni czystością, w nocy rozbłyska lampami podświetlającymi zabytki oraz „szklane domy”. W odróżnieniu od Suchumi, Batumi prezentuje się jak bogate miasto, w którymś z państw Europy Zachodniej. Niestety stolica republiki była też pierwszym miastem na naszej trasie gdzie zetknęliśmy się z powszechnym żebractwem.
W centrum znajduje się bardzo sympatyczny Batumi Hostel, w którym przenocowaliśmy za niecałe 10 euro/osoba (http://www.facebook.com/batumihostel).
Pomimo pierwotnych planów przedostania się do Armenii przez Wardzię (skalne miasto), pogoda zmusiła nas do powrotu do Tibilisi, gdzie zatrzymaliśmy się w prowadzonym przez polską ekipę „Why not hostelu” (zdecydowanie polecam, w centrum, czysto, schludnie, znakomita atmosfera, 10 euro nocleg, http://www.whynothostels.com/ ).
Nazajutrz, po zjedzeniu śniadania, marszrutką pojechaliśmy do Erywania (cena: 35 lari). Obywatele Polski są zobowiązani do wykupienia na granicy wizy wjazdowej, kosztuje ona 10 dolarów amerykańskich. Sama odprawa odbywa się bez problemu i w przyjemnej atmosferze.
Armenia jest krajem niesamowitym pod względem położenia geograficznego. Malownicze, surowe góry, oraz wznoszący się nas Erywaniem szczyt Araratu, w swym pięknie są odwrotnie proporcjonalne do brzydkich zapuszczonych blokowisk i bijącej zewsząd po oczach biedy. Ceny w kraju są raczej niewysokie, nie ma problemu ze znalezieniem bankomatu czy hostelu, my zatrzymaliśmy się w Theatre Hostel (centrum miasta, ul. Tigran Metz 27). Sam Erywań da się zwiedzić dosyć szybko, niemniej jednak spenetrowanie całego państwa wymaga czasu, którego nie mieliśmy. Aby bez wyrzutów sumienia wracać do Gruzji, taksówką pojechaliśmy jeszcze do położonego jakieś 40 kilometrów od stolicy malowniczego klasztoru w Khor Virap.
O godzinie 22.35 z Erywania odjeżdża międzynarodowy pociąg do Tibilisi, gdzie za około 80 zł (12 160 dramów) dojechaliśmy na godzinę 8.05.
Po dobrej nocy w pociągu od razu przesiedliśmy się do marszrutki, która zawiozła nas do wysokogórskiego miasta Stepancminda (dawniej Kazbegi). Przejazd na trasie przeszło stu kilometrów w głąb Kaukazu kosztuje 10 lari. Na turystów czekają miejscowi gestorzy, którzy z radością zaoferują wam swoje noclegi. My trafiliśmy, do położonego nieopodal szlaku na Kazbek Guesthaus’u Gergeti. Przyzwoite warunki, cena noclegu: 15 lari, fakultatywnie za kolejne 15 lari można wykupić posiłki. Nie tracąc czasu udaliśmy się w góry. Z racji na zbliżający się termin powrotu do kraju trekking ograniczyliśmy do wypadu do znajdującego się u podnóża Kazbeku, na wzgórzu Gergeti, średniowiecznego klasztoru Cminda Sameba.
Po powrocie do Tibilisi pozostały nam dwa dni na zwiedzenie miasta. Z pewnością jest to czas zbyt krótki aby poznać tak wyjątkową stolicę jak ta, którą może pochwalić się Gruzja. W ostatnich latach zrealizowano wiele inwestycji, które sprawiły, że dzisiejsze Tibilisi w znacznym stopniu jest miastem nowoczesnym i zadbanym. Jednocześnie minęło zbyt mało czasu aby udało się zatrzeć lokalny koloryt i pozostałości po latach Związku Radzieckiego. Zabytkowa architektura miasta znakomicie współgra z nowoczesnymi gmachami instytucji publicznych. We wszechobecnych bankomatach można wybierać zarówno miejscowe lari jak i dolary amerykańskie. W pieczołowicie odnowionym centrum napotykamy na propagandowe bannery po gruzińsku i angielsku: „priorytetem naszej polityki zagranicznej jest integracja z NATO”. Zresztą dumni Gruzini czują się Europejczykami i darzą niechęcią Rosjan.
Przemierzając Kaukaz napotkaliśmy kilka różnych kultur, niejednokrotnie rozwijających się we wzajemnej opozycji. W Abchazji mieszkają autochtoni oraz Rosjanie, którzy osiedlali się w wakacyjnym raju przez najlepsze lata trwania Związku Radzieckiego. Ci fantastyczni ludzie naprawdę pragną pokoju, jednak nie chcą żyć pod rządami obcego im kulturowo rządu w Tibilisi. Bardziej czują się obywatelami Federacji Rosyjskiej (której wojska goszczą) niż Gruzji.
Z kolei Gruzini, to dumny naród, dobrzy ludzie o wysokiej i starej kulturze, którzy w zrozumiały sposób bronią integralności własnego państwa i niezależności od Kremla. Ponad wszystkie narody uwielbiają oni Polaków. I sądząc po rozmowach z napotkanymi w Gruzji rodakami – z wzajemnością.
Będąc w Gruzji nie można nie odwiedzić Adżarii. Ciepła nadmorska kraina jest idealną opcją na plażowy odpoczynek podczas tripu, zwłaszcza przy dłuższych wypadach. Ceny w restauracjach są raczej przystępne. Naturalnie pod warunkiem, że będziemy omijać najdroższe lokale w mieście.
Polaków lubią też Ormianie. W Armenii czuliśmy się jak u siebie w domu. Jest to po prostu cudowny kraj pięknych kobiet, na który warto poświecić o wiele więcej czasu niż my to zrobiliśmy. Niestety sam Ararat, góra na której podobno zatrzymała się Arka Noego znajduje się po stronie tureckiej i wejście na niego jest bardzo mocno utrudnione. Swoją drogą wszystkie góry Kaukazu są warte grzechu.
W hostelu widziałem wiele zdjęć ze Swanetii na którą zabrakło nam czasu – są absolutnie genialne. Znakomicie, że udało nam się pojechać do Kazbegi, gdyż z tamtejszymi widokami może konkurować niewiele miejsc na świecie. Jeżeli zastanawiacie się czy obrać ten kierunek podróży – morze, góry czy też zabytki – zróbcie to. Im szybciej tym lepiej. Kaukaz bardzo szybko się zmienia.

Film naszego teamu z Abchazji by Lesiu: http://www.youtube.com/watch?v=8i0ONJxcka8


Do Amsterdamu na Matki Boskiej Zielnej

Nasza ekipa: 4 osoby, dwa namioty, samochód Skoda Fabia (LPG). Wyjazd: piątek popołudnie, powrót poniedziałek około południa, w domu o 1.00. Termin: długi weekend z okazji święta Matki Boskiej Zielnej.
Amsterdam jest jednym z tych miejsc do których chce się wracać. Niestety spora odległość (ok. 1000 kilometrów) i praktyczny brak tanich połączeń lotniczych z Polski sprawiają, że wyjazd warto zaplanować trochę wcześniej.
Kiedy kilka lat temu na stopa przemierzałem Holandię, miejscowi odnosili się do Polaków ze sporą dozą sympatii. Niestety tym razem na własnej skórze mieliśmy okazję przekonać się jak wiele zmieniła masowa imigracja przybyszy znad Wisły.
Po przejechaniu Niemiec (gdzie wbrew pozorom nie ma większego problemu z tankowaniem LPG) pusty zbiornik zmusił nas do zatrzymania się na stacji paliw w kraju Van Gogha. Jako, że Holandia słynie ze sporej ilości aut z instalacją gazową, nie spodziewaliśmy się zetknięcia z problemem braku adapterów niezbędnych do „nabicia” polskiej instalacji. Uprzejmi Holendrzy na każdej z 15 napotkanych stacji informowali nas, że adaptery owszem są – tylko nie polskie, gdyż akurat te zostały ukradzione. Ze sporym niesmakiem zostaliśmy więc zmuszeni bądź do zakupu adaptera (15 – 20 euro na miejscu, na allegro ok 30 zł), bądź też tankowania benzyny. Po krótkiej kalkulacji wybraliśmy opcję nr. 2 co niestety także zwiększyło koszt podróży.
Po dojechaniu na Zeeburg Camping w Amsterdamie (http://www.campingzeeburg.nl/), okazało się, że brakuje miejsc na polu namiotowym i trzeba przejechać na inny, położony bliżej centrum, o wyższym standardzie ale i droższy camping Vliegenbos (http://www.vliegenbos.com/).
Jadąc do Amsterdamu, nie ma co się łudzić, że będzie to wypad bardzo tani. Naturalnie można próbować się rozbijać na dziko, jednak wtedy trzeba zapomnieć o węźle sanitarnym (no, może poza ośrodkami dla bezdomnych, jednak nie zakładaliśmy opcji minimum).
Za dwuosobowy nocleg w namiocie na Zeeburgu, w sezonie należy zapłacić 17 euro, do tego dochodzi 0,8 euro za monetę prysznicową + 6 euro samochód. Dwa noclegi na Vliegenbos’ie po przeliczeniu na złotówki kosztowały nas 244 zł (ok. 60 zł osobonocleg, prysznice w cenie). Drogo, jednakże warto pamiętać, że za hostel zapłacimy przynajmniej drugie tyle.
Z racji na wyższe niż w Polsce ceny warto wziąć ze sobą trochę jedzenia oraz trunki.
Amsterdam jest miastem wyjątkowym, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Jeżeli jesteście nakierowani na zwiedzanie muzeów warto zakupić miejską kartę „I amsterdam” (€ 39,00 za 24 godziny – http://www.iamsterdam.com/), która pozwala na bezpłatny wstęp do muzeów, poruszanie się komunikacją miejską, zwiedzanie miasta statkiem po kanałach oraz zniżki w barach i restauracjach. Nasz weekendowy wypad miał raczej charakter rozrywkowy, więc zaoszczędzone na karcie pieniądze wydaliśmy w lokalnych coffeshopach (ok 10 € gram trawy, ok 7 €, joint, ok 4-7 euro space cake). Dla niewtajemniczonych kilka uwag: w coffeshopach nie róbmy wiochy, są to chyba ostatnie miejsca w Holandii, gdzie na Polaków nie patrzy się krzywo, nie palcie w nich papierosów, nie wnoście alkoholu, zanim usiądziecie przy stoliku zakupcie interesujący Was asortyment i coś do picia, nie zachowujcie się głośno.
Samo poruszanie się po mieście nie stwarza żadnego kłopotu, jeżeli nocujecie na obrzeżach warto wypożyczyć rower (ok. 10 euro doba), jeżeli bliżej jest on Wam zupełnie niepotrzebny, a z racji na zatłoczone ulice wręcz może zawadzać w poruszaniu się po centrum.
Będąc w Amsterdamie koniecznie musicie zwiedzić Sexmuseum (http://www.sexmuseumamsterdam.nl) wstęp kosztuje 4 € (jak na Amsterdam bardzo tanio) i na pewno Was nie zawiedzie. Słoneczne popołudnie w Amsterdamie miło jest spędzić w Vondelparku (miejsce spotkań i wypoczynku tysięcy ludzi) bądź też, jeżeli wolimy klimat małych knajpek – na Placu Rembrandta.
Kolejnym miejscem, którego nie można pominąć podczas zwiedzania miasta jest słynna dzielnica czerwonych latarni (Red Light District). Znajduje się ona w centrum i bez problemu każdy wskaże Wam drogę. Najbardziej odpowiednią porą na odwiedzenie Red Light są późne godziny wieczorne. Wtedy dzielnica zaczyna żyć i można wychwycić jej niepowtarzalny klimat. Będąc w tym miejscu raczej powstrzymajcie się od robienia zdjęć, gdyż jest to zabronione i może na Was ściągnąć kłopoty (ze zniszczeniem aparatu włącznie). Poza tym jest całkiem bezpiecznie i o ile będziecie się wystrzegać kieszonkowców, bez żadnych perturbacji wrócicie do kraju.
Po powrocie do domu podsumowaliśmy koszty. Mniej więcej wyglądało to tak: 550 zł paliwo (do podziału na 4 osoby, autostrady w Niemczech oraz Holandii są bezpłatne), 120 zł noclegi (osoba), reszta według własnych upodobań.

—————————-

W baśniowej krainie Wikingów

Weekendowy, niskobudżetowy wypad do Norwegii: dwie osoby, tanie linie lotnicze, namiot, plecak, kąpiele w jeziorze, jedzenie z ogniska, nieskażona przyroda i niezapomniana atmosfera.
Zainteresowani kulturą i stylem życia Skandynawów, którzy jak wiadomo „w zawodzie Wikinga najbardziej lubią gwałty”, zdecydowaliśmy się na weekendowy trip w okolice Oslo. Sam wyjazd był zorganizowany w bardzo spontaniczny sposób przy niskobudżetowym założeniu przedsięwzięcia. Ogólnie rzecz ujmując w skali komfortu „minimum – all inclusive” wyjazd można zakwalifikować jako „minimum +”.
A więc do rzeczy: Środek transportu – samolot tanich linii lotniczych Ryanair (bilet promocyjny za 7 zł + bagaż na sprzęt, jedzenie i alkohol (160 zł w obie strony), kwatera na miejscu – namiot, łazienka – chłodne jeziorko, kuchnia – ognisko.
Z Wrocławia samoloty Ryana latają do portu lotniczego w Rygge (70 km od Oslo). Miejscowe lotnisko jest niewielkie, czyste i przerażająco ciche. Od razu po przylocie okazało się, że obsługa techniczna niezbyt delikatnie obchodzi się z bagażami, dzięki czemu szlag trafił jeden z trzech przewożonych w plecaku kartonów wina a 1,5 litra napoju bogów wchłonęło się w moje ciuchy.
Pomimo drobnego incydentu, w świetnych humorach udaliśmy się do miasteczka Rygge skąd (niestety naokoło) doszliśmy do miejscówki wytypowanej na wydrukowanej z internetu mapie Google.
W Norwegii namiotem rozbijać można się praktycznie wszędzie (500 metrów od zabudowań mieszkalnych) więc nawet miejscowi skauci organizują obozy namiotowe w miejskich parkach.
Nasza baza wypadowa to malowniczy, skalisty cypelek będący nadbrzeżem jednego z licznych jeziorek.
Przy tego typu wypadach niewygody związane z biwakowaniem, z nawiązką rekompensuje niesamowity klimat miejsca. Leśna ścieżka prowadząca na naszą prywatną plażę, wieczorami przypominała scenografię któregoś z horrorów. Naprawdę imponujące. W czerwcu norweskie noce są krótkie i jasne więc eksplorować okoliczne miejscowości można spokojnie do godz. 22.00 a nawet i później.
Ciężko jest odpowiedzieć na szablonowe pytanie „czy jest tu co zwiedzać?”. Norwegię raczej trzeba zobaczyć niż zwiedzić. Okolice Oslo nie należą do najbardziej imponujących pod względem geograficznym regionów kraju, niemniej jednak i tutaj przyroda jest naprawdę świetna a samo spacerowanie po okolicznych miasteczkach stanowi nie lada frajdę.
Na pewno warto odwiedzić położone nad Fiordem Oslo miasto Moss. Do Norwegii przybyło w ostatnim czasie wielu imigrantów z Polski toteż na każdym kroku będziecie napotykać samochody na polskich blachach, wytapetowane mamuśki z dziećmi lub panów popijających „Żubra” na schludnych ławeczkach w centrum miasta.
Poruszając się po Norwegii należy dosyć sceptycznie podejść do pomysłu jazdy na stopa. Autochtoni nie chcą się zatrzymywać, a jeżeli już się zatrzymają aby was podwieźć to zrobią to z własnej woli bez waszego machania (serio!). Ponadto spotykając na ulicy Norwega możesz być pewien, że jest sympatyczny, spontaniczny jak sałatka ziemniaczana i w swoim życiu zjadł więcej kartofli niż ty. Wszystko za sprawą ich ulubionego przysmaku – potetsalat, która to potrawa smakuje naprawdę nieźle, zwłaszcza w połączeniu z grillowanymi na ognisku pierogami oraz tak samo przyrządzonym serem pleśniowym.
Jeżeli będąc w krainie Wikingów zechcielibyście zrobić sobie wieczorek polski, musicie wziąć po uwagę, że tutejsze alkohole są okropnie drogie i ostatnią szansą na zakup trunków w rozsądnych cenach jest sklep bezcłowy na lotnisku. Inne rzeczy zresztą także są tu drogie – o wiele droższe niż w pozostałych krajach europejskich.
Uwagi na marginesie: w soboty i niedziele praktycznie nie funkcjonuje transport publiczny, jeździ za to bezpłatny autobus lotniskowy do Rygge, jeżeli jedziecie dalej (np. Oslo bądź Moss) – nie korzystajcie z płatnych połączeń z lotniska – kawałek dalej – przez siedem dni w tygodniu z miasteczka odjeżdżają o wiele tańsze, granatowe autobusy TIMEkspressen, bawcie się dobrze – Norwegia naprawdę jest super.

—————————-

Czernobyl/Kijów – w 25 rocznicę wybuchu elektrowni

Czernobyl – słowo, które od 25 lat budzi grozę na całym świecie, jednocześnie inspirując twórców gier komputerowych oraz filmów science fiction. Kijów – wschodnioeuropejska stolica, która potrafi zafascynować. Nasza ekipa: 9 osób – 5 z Polski, 4 z Finlandii; budżety: ograniczone; nastawienie do życia: pozytywnie zakręcone. Środki transportu: Katowice – Kijów (samolot), Kijów – Wrocław (pociągi). Start.
Po krótkim locie z Katowic wylądowaliśmy na lotnisku Kijów Żuliany. Planując wizytę w stolicy Ukrainy jako środek transportu warto rozważyć samolot. Połączenia z Katowic obsługuje tania linia Wizz Air. Umiejętnie szukając na stronach przewoźnika, bilet można zakupić już za 150 zł. Pierwsze wrażenia z lotniska w Kijowie: brak taśmy bagażowej rekompensuje muskularna obsługa lotniska, wyrzucająca plecaki podróżnych do zaimpowizowanej bagażowni, która powstała w wyniku rozbicia nieopodal pasa startowego całkiem sporego namiotu.

Po próbie okantowania nas przez miejscowych taryfiarzy (dlaczego mnie to nie dziwi?), dotarliśmy do hostelu. Żuliany są całkiem niedaleko centrum, więc zasadniczo nie płaćcie za kurs więcej niż 60 hrywien!!! Jako miejsce pobytu wybraliśmy prowadzony przez polską ekipę Chilout hostel. Prawdopodobnie najbardziej pozytywną noclegownię w stolicy Ukrainy. Warunki przyzwoite, atmosfera na prawdę godna polecenia (i nie jest to bynajmniej kryptoreklama). Cena noclegu 10 – 11 euro, więc biorąc pod uwagę fakt, że jesteśmy w stolicy – całkiem znośnie.

Nazajutrz, lekko zmęczeni wieczorno-nocną zabawą, wspomagając się lokalnym piwem wyruszyliśmy na podbój Kijowa. Stolica Ukrainy: wielkie miasto, po części przypominające Belgrad, na pierwszy rzut oka niewiele różni się od metropolii Europy zachodniej. Ceny w restauracjach są strasznie wysokie, jednakże bez większego problemu można znaleźć samoobsługowe bary Puzata Chata (czerwone logo z narysowanem domkiem). Jedzonko w Puzatej Chacie jest bardzo smaczne, piwo świeże a obsługa miła. Przyzwoity obiad można zjeść za równowartość 12 – 16 zł.
W Kijowie każdy znajdzie coś dla siebie. Świetne knajpy, imponujące zabytki, niedrogie wejściówki do przybytków kultury i prekrasne dziewczyny, częstujące takich przystojnych ogierów jak my 😉 niesamowitym uśmiechem.

Kolejny dzień upłynął pod znakiem energii atomowej. Nasz cel: czarnobylska elektrownia jądrowa im. W.I. Lenina oraz Prypeć – miasto widmo. Sama kwestia organizacji wycieczki do wciąż zamkniętej strefy z pozoru wydaje się być nieco problematyczna, a w polskim internecie ciężko jest znaleźć obiektywne informacje na temat wyjazdu. Warto więc rozpocząć od kilku kwestii technicznych. Skomplikowane procedury biurokratyczne sprawiają, że wielu śmiałków wymięka w fazie planowania wyprawy. Naturalnie, bez większego problemu można zakupić zorganizowany wyjazd w Polsce, ale po co przepłacać, jeżeli w praktyce owiane legendą miejsce da się zwiedzić dzięki wymianie dwóch emaili 🙂 Co więc zrobić? Wystarczy uprzednio skontaktować się z hostelem, w którym planujecie pobyt. Tego typu noclegownie z reguły są w kontakcie z miejscowymi agencjami organizującymi turystykę w obrębie zamkniętej strefy dawnej elektrowni.
Sam wyjazd wygląda mniej więcej w ten sposób, że pasażerowie spotykają się w wyznaczonym punkcie miasta (w naszym wypadku na słynnym kijowskim Majdanie), skąd luksusowym autokarem wraz z przewodnikiem udają się do zony. Cena 160 dolarów (wliczony obiad – bardzo dobry i nieopodal elektrowni). Czy to sporo? Po powrocie z Czernobyla z pewnością stwierdzicie, że nie. To miejsce jest warte każdych pieniędzy. Kwestię wyjazdu do strefy można co prawda ogarnąć trochę taniej (już od 90 USD), ale wymaga to bezpośredniego kontaktu z agencją, wcześniejszych wpłat etc.).
Wjeżdżając do zony musicie się spodziewać postoju w kilku punktach kontrolnych. Jeżeli nie będziecie robić zdjęć funkcjonariuszom, nie powinno być żadnych problemów i wkrótce, wraz z przewodnikiem, podejdziecie pod niesławny raktor nr 4. W naszym kraju funkcjonują dwa skrajnie odmienne mity na temat szkodliwości przebywania w Czernobylu. Wyprawa, którą odbędziecie obali obydwa. Pierwszy mit mówi, że przebywanie w zamkniętej strefie jest zupełnie nieszkodliwe, gdyż elektrownia już dawno przestała promieniować i zasadniczo możecie robić, co się Wam żywnie podoba. Liczniki Geigera, w które była wyposażona nasza grupa (w każdym autobusie jest co najmniej jeden), całkiem fajnie piszczą, zarówno w najbliższym sąsiedztwie reaktora, jak i w pobliskiej Prypeci. W tym miejscu pada jednak również drugi mit, mówiący, że wycieczki do Czernobyla są niebezpieczne. Poziom promieniowania, z jakim spotkacie się w Czernobylu, w krótkim okresie czasu na pewno nie wpłynie negatywnie na Wasze zdrowie. Naturalnie musicie zachować podstawowe zasady bezpieczeństwa – w najbliższym sąsiedztwie elektrowni unikajcie chodzenia po trawie i jakiegokolwiek kontaktu z roślinnością. To praktycznie wystarczy, aby w pełni bezpiecznie wrócić do domu. Aaa, i jeszcze jedno – nie dawajcie wiary w występujące w Czernobylu zombie 🙂 Spotkacie tu sympatyczne psiaki, których lepiej jednak nie dotykać. Zamiast ukraińskich zombie, na miejscu macie szansę napotkać zupełnie nienadprzyrodzonych debili (przeważnie z USA), którzy w obawie przed promieniowaniem, pomimo 28 stopni celsjusza w cieniu, od stóp do głów okrywają się płaszczami przeciwdeszczowymi, dodatkowo zakrywając swoje facjaty papierowymi maseczkami.
W czasach Związku Radzieckiego Prypeć była znakomicie prosperującym miastem, w którym znajdował się m.in nowoczesny basen, piękna szkoła, pełne zieleni centrum, szpital oraz wesołe miasteczko. Sowiecka idylla skończyła się wraz z wybuchem pobliskiej elektrowni, kiedy to w pośpiechu ewakuowano całą ludność miasta. Moja nauczycielka biologii z czasów licealnych zwykła mawiać: „nie było nas – był las, nie będzie nas – będzie las”, co okazało się prawdą. Ćwierć wieku po śmierci ostatniego człowieka na naszej planecie, dokładnie tak będą wyglądały miasta, w których dzisiaj żyjemy. Czernobylska rzeczywistość wydaje się przerastać wyobraźnię reżyserów hollywodzkich superprodukcji. Z pewnością jest to miejsce, które warto odwiedzić. Zwłaszcza teraz, zanim za międzynarodowe pieniądze Czernobyl zostanie przerobiony na kolejny europejski park rozrywki dla skretyniałych turystów ze Stanów Zjednoczonych.

Następne dwa dni to szalona zabawa i leniwe zwiedzanie stolicy. Kijów charakteryzują znakomite dyskoteki (kocham karaoke) i nocne życie na fantastycznym poziomie.
Powrót do domu zaplanowaliśmy koleją. Ukraińskie pociągi są czyste, schludne, punktualne, bezpieczne i stosunkowo niedrogie. Warto jednak zwrócić uwagę na konieczność wcześniejszego zakupu biletów na interesujące nas połączenie (1, 2 dni powinno być ok.). Aby odpocząć po rozrywkowym wyjeździe zdecydowaliśmy się na wagon z miejscami do leżenia. Wyjazd ok 9.00, we Lwowie byliśmy ok 17.00. Koszt biletu ok: 60 zł (choć można taniej, w niższym standardzie).
Z racji na rozpoczynający się długi weekend odpuściliśmy szukanie wolnych miejsc we lwowskich hostelach. Tutejszy dworzec kolejowy, podobnie jak większość dworców w dużych miastach Ukrainy jest na bardzo przyzwoitym poziomie tak więc bez jakichkolwiek oporów, płacąc kilka hrywien zdeponowaliśmy plecaki w bagażowni i po nocnym zwiedzaniu miasta przenocowaliśmy w płatnej, dworcowej, poczekalni (3 hrywny godzina).

Spod lwowskiego dworca często kursują marszrutki do przejścia granicznego w Medyce (koszt: 18 hrywien). Busik jedzie około dwóch godzin i jego koloryt może stanowić ciekawe zjawisko socjologiczne.
O wiele mniej przyjemnym akcentem jest przejście graniczne. Odprawa po stronie ukraińskiej odbywa się bez problemu. Niestety „strzegący wschodniej granicy UE” pracownicy polskiej służby celnej robią wszystko aby pokazać kursującym z flaszką wódki i dwoma paczkami fajek mrówkom swoją wyższość. Choć wstyd się przyznać polscy urzędnicy w majestacie prawa stosują metody, których nie powstydziliby się funkcjonariusze gestapo. Dzięki skrupulatnemu kontrolowaniu wszystkich przechodzących, w kolejce staliśmy 6 godzin, w tym dwie godziny w deszczu podczas burzy. Najbardziej bulwersujący wydaje się fakt, że kontrola stała się jeszcze bardziej skrupulatna i jeszcze wolniejsza, w momencie gdy rozpadał się deszcz. Sam sposób odnoszenia się pracowników polskich służb granicznych do przechodzących granicą RP Ukraińców, jest ordynarny i pasuje do europejskich standardów mniej więcej tak jak pięść pasuje do nosa.
Z przejścia granicznego bez problemu można dostać się na dworzec kolejowy PKP w Przemyślu busami (2 zł osoba) bądź po godz 18.00 (gdy ciężej jest o busiki) lokalną taksówką (30 zł za kurs). Pomiędzy godz 19.00 a 20.00 odjeżdża stąd także kursowy autobus.

Filmy z naszej wyprawy:
http://www.youtube.com/watch?v=JrQrNpop9lI
http://www.youtube.com/watch?v=QUYtzxSF-T8

—————————-

7 dni w Dusznikach Zdroju – PRZEWODNIK

Najnowszy, bezpłatny dla czytelników serwisu globtroter.pl, przewodnik po Dusznikach Zdroju i okolicy. (aktualizacja lipiec 2016)

Zdecydowaliście się na urlop w Dusznikach Zdroju? To świetnie. Górski Duszek będzie Waszym przewodnikiem i towarzyszem wędrówek.

Czy wiesz, że?

– W punktach Informacji Turystycznej na Rynku oraz w Teatrze Zdrojowy im. Fryderyka Chopina zdobędziesz plan miasta, rozkłady jazdy oraz uzyskasz wszelkie potrzebne Ci informacje.
– Na dusznickim Rynku oraz w Miejskim Ośrodku Kultury i Sportu możesz bezpłatnie skorzystać z bezprzewodowego dostępu do Internetu. Dodatko, jeżeli nie posiadasz komputera lub smartfona, za darmo możesz skorzystać ze sprzętu w Bibliotece Miejskiej (ul. Zdrojowa 8).
– W mieście ukazuje się lokalny dwutygodnik – Nowa Gazeta Gmin oraz samorządowy miesięcznik Kurier Dusznicki. Na łamach pism znajdziesz ważne telefony oraz aktualne informacje o odbywających się w okolicy imprezach.
– Początkowo Duszniki Zdrój były miastem prywatnym i wchodziły w skład państewka homolskiego z centrum na zamku Homole (dziś gmina Lewin Kłodzki).
– Pierwszy pociąg wjechał na stację w Dusznikach 30 listopada 1902 roku.
– Tutejszy klimat jest typowo górski, orzeźwiający, bodźcowy – mocno pobudza produkcję czerwonych ciałek krwi.
– Pierwsze źródło wody mineralnej w Dusznikach Zdroju- „Źródło zimne” samoczynnie wytrysnęło na powierzchnię ziemi.
– Po dziś dzień Duszniki Zdrój zachowały średniowieczny układ urbanistyczny.
– Dusznickie tradycje piwowarskie sięgają pół tysiąca lat, karczma oraz browar znajdowały się na Rynku (do dziś zachowała się kamienica w której znajdowała się karczma).
– Od 1946 roku w Dusznikach Zdroju odbywa się Międzynarodowy Festiwal Chopinowski – najstarszy, nieprzerwanie odbywający się festiwal pianistyczny na świecie, a także najstarszy polski festiwal muzyczny.
– Produkowany w tutejszym młynie papier (sygnowany znakiem wodnym przedstawiającym patrona Dusznik Zdroju – św. Piotra) miał miano nieśmiertelnego.
– Podczas pobytu w Dusznikach Zdroju koncerty charytatywne dali Fryderyk Chopin oraz Felix Mendelssohn-Bartholdy,
– Od ponad 120 lat przy schronisku „Pod Muflonem” rośnie jesion – Bolko.
– Dzisiejsza dzielnica miasta – Zieleniec był najwyżej położoną wsią w Prusach a obecnie jest najwyżej położoną osadą w Polsce.
– Z Dusznik Zdroju do Zieleńca prowadzi Droga Sudecka będąca jedną z tajemnic III Rzeszy.
– Rezerwat na Torfowisku pod Zieleńcem ustanowiono jeszcze przed II wojną światową.
– W 1916 roku w Dusznikach wypoczywał „Czerwony Baron” – najsłynniejszy lotnik I wojny światowej – Manfred von Richthoffen.

Dzień pierwszy

Jesteś na miejscu, trzeba się zakwaterować – najlepiej dobrze i tanio. Dusznicka baza noclegowa to ponad 3500 miejsc o zróżnicowanym standardzie.
Dla mniej wymagających turystów z pewnością idealnym rozwiązaniem będzie Camping z polem namiotowym (ul. Dworcowa 8) natomiast klienci o wyższych wymaganiach znakomicie poczują się w jednym z licznych hoteli o wysokim standardzie.
Warto rozejrzeć się także za kwaterami prywatnymi. Pełną bazę teleadresową znajdziesz w punktach informacji turystycznej. Pracownicy informacji turystycznej z przyjemnością udzielą także informacji za pośrednictwem Internetu (informacja@duszniki.pl) oraz przez telefon (+48 74 866 94 13).

Po szybkim zakwaterowaniu wypada udać się na rekonesans, no i… coś zjeść. Na pewno nie będziecie mieli problemu ze znalezieniem dobrej pizzerii lub restauracji – miasto Duszniki Zdrój słynie z bogatej bazy gastronomicznej.
Z pełnym brzuchem rozpoczynamy spacer po Parku Zdrojowym. Tutejszy park został odbudowany po wielkiej powodzi, która spustoszyła Duszniki Zdrój w nocy z 22 na 23 lipca 1998 r.
Dzisiaj jest jednym z najpiękniejszych parków zdrojowych w kraju. Nasadzona tutaj roślinność ma charakter ogrodu fenologicznego. Oznacza to, że rośliny ze względu na wegetację podzielone zostały według pór roku.

Przy wejściu do Parku napotykamy ciekawostkę – pochodzący z drugiej połowy XIX wieku zabytkowy kiosk meteorologiczny.
W samym sercu Parku Zdrojowego wznosi się pochodzący z początków XIX wieku neoklasycystyczny Teatr Zdrojowy im. Fryderyka Chopina. Budynek posiada ekskluzywne wnętrze, które cechuje rzadko spotykana akustyka. To tutaj w 1826 roku koncertował przebywający na kuracji 16-letni Fryderyk Chopin. Tutaj także począwszy od 1946 roku odbywa się najstarszy w Europie festiwal – znany na całym świecie Międzynarodowy Festiwal Chopinowski. Teatr Zdrojowy jest nie tylko kulturalnym centrum renomowanego uzdrowiska, ale także wymarzonym miejscem na organizację różnego typu konferencji, prestiżowych uroczystości oraz modnym miejscem uroczystości ślubnych.
Obiekt jest codziennie dostępny dla zwiedzających. Obejrzeć salę oraz wysłuchać historii obiektu można za symboliczną opłatą wynoszącą 2 zł, każdy zwiedzający dostaje gratis oficjalną miejską pocztówkę, którą można przyozdobić pamiątkową pieczęcią Teatru Zdrojowego. Ponadto zasięgniemy tutaj informacji na temat miasta, nabędziemy pamiątki, bilety na liczne imprezy kulturalne oraz wycieczki (m. in. Praga, Wiedeń).

W najbliższej okolicy napotykamy dwa pomniki wielkiego kompozytora. Pierwszy z nich został ufundowany w 1897 roku przez przebywającego na kuracji warszawskiego przemysłowca Wiktora Magnusa. Na pomniku znajduje się łacińska inskrypcja, która w tłumaczeniu na język polski brzmi: „Fryderykowi Chopinowi, który w roku 1826 swą przedziwną i wysoką kulturę szlachetnej duszy w zaraniu młodości okazał, pomnik ten w roku 1897 ku wiecznej rzeczy pamięci Polak Polakowi wzniósł”. Usunięta przez hitlerowców tablica powróciła po II Wojnie Światowej za sprawą związanego z Dusznikami miłośnika muzyki chopinowskiej hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego.
Drugi z pomników, usytuowany z tyłu Teatru został wystawiony dla uczczenia 150 – rocznicy charytatywnych koncertów młodego Fryderyka w ówczesnym Reinerz. Całopostaciowy pomnik powstał w 1976 roku wg projektu Jana Kucza.

Kolejnym istotnym punktem spaceru jest Pijalnia Wód Mineralnych. Wewnątrz za opłatą 1 zł skosztujemy dwóch rodzajów wody mineralnej: Jan Kazimierz oraz Pieniawa Chopina. Pijalnia połączona jest z dawną halą spacerową z końca XIX wieku.

Idąc w głąb Parku natrafiamy na słynną dusznicką kolorową fontannę. Jej poczatki datuje się na 1905 rok. Do obecnego kształtu została przebudowana po wielkiej powodzi z 1998 roku. W weekendy w okresie od wiosny do jesieni wieczorami można tu obejrzeć spektakl światło – dźwięk, kiedy to podświetlana reflektorami woda w rytm muzyki bije na wysokość 45 metrów. Na zakończenie dnia udajemy się nad umiejscowiony za ulicą Zielony Staw, gdzie w cieniu zabytkowej altany delektujemy się nieskażonym, górskim powietrzem.

Dzień drugi

Górskie okolice Dusznik Zdroju najlepiej jest zwiedzać rowerem lub pieszo wspomagając się specjalnymi kijkami trekkingowymi. Zarówno rower górski jak i kijki w przystępnej cenie możemy wypożyczyć w Miejskim Ośrodku Kultury i Sportu, który znajduje się przy ul. Zdrojowej 8 (www.mokis.duszniki.pl) oraz w Informacji Turystycznej na Rynku.
Stąd idziemy w kierunku Czarnego Stawu. Znajduje się on za Parkiem Zdrojowym na terenie Parku im. Czecha Nowackiego.
Odbudowany po powodzi staw jest założony na planie serca i dzisiaj wraz z parkiem stanowi teren rekreacyjny. Znajdziemy tutaj plac zabaw dla dzieci, dwa stoły ping – pongowe, boisko do siatkówki plażowej oraz dogodne miejsce na urządzenie ogniska. Od 4 maja 2010 roku Czarny Staw został także udostępniony amatorom wędkarstwa, aby łowić w nim ryby wystarczy sprzęt, karta wędkarska i odrobina cierpliwości. Mijamy Czarny Staw i udajemy się do Podgórza. Ta część Dusznik Zdroju dawniej stanowiła niezależną osadę, gdzie znajdowała się m.in. szkoła podstawowa. Dzisiaj Podgórze to atrakcyjne miejsce zakwaterowania dla turystów. Sporo atrakcji czeka na nas w tutejszym Rancho „Panderoza”. Rancho oferuje naukę jazdy konnej, konne wycieczki po okolicy, zjazd na linie, zorbing (toczenie się w kuli), pokaz i naukę tańca w stylu country, jazdę samochodem terenowym po torze przeszkód, quady czy skiring (jazdę na nartach za koniem).
W drodze powrotnej około 50 metrów przed domem wczasowym „Górnik” rozglądamy się za ustawionym po lewej stronie drogowskazem kierującym w stronę „Jamrozowej Polany”.
Tutaj skręcamy w lewą stronę i leśną ścieżką udajemy się w górę.
Na Jamrozowej Polanie znajduje się Dusznicki Stadion Biathlonowy. Zimą możemy tu skorzystać z ponad 15 kilometrów znakomicie przygotowanych, oświetlonych narciarskich tras biegowych. Latem do uprawiania sportu zachęca nas czterokilometrowa rolkostrada. Jamrozowa Polana to także bardzo nowoczesna strzelnica i wymarzone miejsce do uprawiania kolarstwa górskiego oraz nordic walking.
Polana stanowi znakomity punkt wypadowy na wycieczki do Republiki Czeskiej, do granicy jest jedynie 1300 metrów, stąd też dojdziemy do malowniczo położonej „Górskiej Chaty” w Zimnych Wodach. Po zjedzeniu obiadu na Jamrozowej Polanie bądź w czeskim schronisku Čihalka udajemy się w drogę powrotną do Dusznik Zdroju. Po przejściu 300 metrów, zgodnie z oznaczeniem szlaku zejdziemy z asfaltowej rolkostrady i mijając szczyt Gajowa (692 m n.p.m.) dotrzemy do małej polany biwakowej, powszechnie znanej wśród mieszkańców jako Przekaźnik
Schodząc z polany asfaltową drogą – trafimy do miasta. Na skrzyżowaniu skręcamy w prawo w ulicę Willową a następnie ulicą Orzechową dotrzemy do ul. Zdrojowej.
Po odpoczynku w miejscu zakwaterowania, udajmy się na wieczorny spacer do Doliny Strążyskiej. Trafimy do niej wiodącą nad rzeką Bystrzycą Dusznicką, ścieżką rozpoczynającą się przy Zielonym Stawie.
Dzisiaj znajduje się tutaj ośrodek wczasowy „Stalowy Zdrój”, dawniej dolina słynęła z huty a w późniejszych latach popularnego sanatorium. Miejsce wpisało się w historię uzdrowiska dzięki pobytowi twórcy marsza weselnego Felixa Mendelssohn\’a-Barthold\’ego. Wielki kompozytor przebywał w Dusznikach Zdroju w 1823 roku u prowadzących w tym miejscu odlewnię żeliwa stryjów Józefa i Natana. Wraz z Feliksem uzdrowisko odwiedzili brat oraz ojciec – znany berliński filozof Abraham, który po konwersji z judaizmu i przyjęciu wyznania ewangelickiego dodał do rodowego nazwiska trzon Bartholdy.
W sierpniu 1823 roku Felix dał w Dusznikach Zdroju charytatywny koncert na rzecz przebywających w uzdrowisku żołnierzy rannych w wojnach napoleońskich oraz skomponował utwór mszy odgrywany do 1844 roku w dusznickim kościele parafialnym. Niestety 22 lipca 1844 roku rękopis utworu spłonął podczas wielkiego pożaru miasta i tradycja zanikła.

Dzień trzeci

W trzecim dniu naszej wycieczki zwiedzimy miejscowe zabytki. Pomimo upływu lat Duszniki Zdrój zachowały średniowieczny układ urbanistyczny. Spacer rozpoczynamy od urokliwego Rynku. Na posiadającym renesansowy portal budynku ratusza znajdziemy tablicę przypominającą wielką powódź, która nawiedziła Duszniki Zdrój w nocy z 22 na 23 lipca 1998 roku. W ciągu kilku godzin życie utraciło siedmiu mieszkańców miasta, to właśnie ich nazwiska zostały upamiętnione w kamieniu. Pod numerem 1 znajduje się kamienica, w której dawniej funkcjonował zajazd „Pod czarnym niedźwiedziem”. W tym miejscu w 1669 roku na noc zatrzymał się abdykujący król Polski Jan Kazimierz. Warto także zwrócić uwagę na znajdującą się u wylotu Rynku (wschodnia pierzeja) niepozorną kamienicę przy ul. Słowackiego 2. Jest to najstarszy dom w mieście, początkowo stanowiący miejski pałac rządzącego państwem homolskim rodu Pannwitzów, w 1598 roku przekształcony na zajazd a po II wojnie światowej na budynek mieszkalny. 100 metrów dalej w roku 1845 wybudowano świątynię ewangelicką, która obecnie służy wiernym Kościoła Polskokatolickiego i nosi wezwanie Matki Bożej Różańcowej.
W centrum Rynku znajduje się figura maryjna, którą w celu ochrony przed epidemią i pożarem w roku 1725 wystawili mieszkańcy miasta. U stóp Maryi stoją święci Florian i Sebastian, natomiast inskrypcja na postumencie głosi:

„Najwyższego Syna Tyś Wyniosłą Matką
Klucz pomocy dla nas w Twoich dłoniach
Z matczynym mlekiem Twej łaski
Rzęsistym strumieniem oblewającym nasz byt
Na obcych drogach cierpienia
Proś Boga w strachu, trudzie i potrzebie
Maryjo odmień nasz los
Abyśmy wszyscy pod Twą ochroną
Dokonali życia swego” *

*na podstawie tłumaczenia Piotra Grabca

Naprzeciwko figury maryjnej zobaczymy pręgierz. Jest to wykonana pod koniec XX wieku symboliczna rekonstrukcja stojącego dawniej w Rynku narzędzia tortur. Oryginalny dusznicki pręgierz znajduje się dziś najprawdopodobniej przy kościele parafialnym w pobliskiej Szczytnej.
Z Rynku schodzimy ulicą Kłodzką, która w przeszłości była jedną z głównych ulic miasta łączącą przełęcz Polskie Wrota z Kłodzkiem. Po lewej stronie spotykamy kościół parafialny pod wezwaniem św. apostołów Piotra i Pawła. Świątynia w obecnym kształcie powstała w latach 1708-1730 zachowując jednakże gotyckie elementy poprzednich kościołów. Na specjalną uwagę zasługuje barokowa ambona w kształcie wieloryba, z której kapłan niczym biblijny Jonasz wygłasza do wiernych kazania.
Z tyłu budynku, na przykościelnym cmentarzu znajdziemy groby zmarłych w Dusznikach Zdroju polskich oficerów, którzy zginęli od ran poniesionych podczas wojen napoleońskich.
Idąc dalej ulicą Kłodzką dochodzimy do bezcennego zabytku techniki – pochodzącego z XVII wieku drewnianego młyna papierniczego. Piękno budynku a także znajdująca się w nim oryginalna polichromia stanowi dowód ogromnego bogactwa dusznickich papierników, którzy jako jedyni w XVII i XVIII wieku na terenie Ziemi Kłodzkiej dysponowali prawem do zbierania szmat (wówczas wyrabiano z nich papier).
Dzisiaj mieści się tutaj jedyne w kraju, znane na całym świecie Muzeum Papiernictwa gdzie tradycyjnymi metodami czerpie się papier (do nabycia w muzealnym sklepiku oraz w Teatrze Zdrojowym). Ponadto w ramach lekcji muzealnych można wziąć udział w pokazie czerpania papieru a nawet samemu spróbować swoich sił w fachu papiernika. Wszystkie informacje dotyczące muzeum znajdziemy w internecie pod adresem www.muzeumpapiernictwa.pl .

Dzień czwarty

Duszniki Zdrój posiadają własną stację narciarską – Zieleniec. Dojedziemy tam wybudowaną na polecenie Hermanna Göring\’a w latach 1931-1932 Drogą Orlicką. Dawniej Zieleniec stanowił odrębną osadę, dzisiaj znajduje się w granicach miasta. To tutaj zwany „Sudeckim Liczyrzepą” Heinrich Rübartsch w latach siedemdziesiątych XIX wieku postawił pierwsze w Sudetach ślady nart. Osoba Rübartsch\’a została upamiętniona przez mieszkańców kamieniem pamiątkowym, który stoi po prawej stronie drogi, przy drodze prowadzącej na Orlicę (najwyższy po polskiej stronie szczyt Gór Orlickich – 1084 m n.p.m.).
Zieleniec leży na wysokości 950 m.n.p.m. panujący tu specyficzny mikroklimat jest zbliżony do alpejskiego. W sezonie zimowym narciarze mogą korzystać z 28 wyciągów, w tym trzech krzesełkowych. Dziesięć stoków jest oświetlonych i oferuje miłośnikom białego szaleństwa nocne jazdy. Tutaj też swój początek mają polsko – czeskie trasy przeznaczone dla narciarstwa biegowego. Liczą one łącznie około 80 kilometrów. Latem trasy biegowe służą miłośnikom kolarstwa górskiego oraz całodniowych wędrówek.
W Zieleńcu trzeba zobaczyć neoromański kościółek pod wezwaniem Św. Anny. Powstał on w 1902 roku dzięki staraniom tutejszego proboszcza, notariusza arcybiskupiego Augustyna Grunda. Ciekawostkę stanowi fakt, iż cała Ziemia Kłodzka (więc i Zieleniec) aż do 1972 roku podlegała arcybiskupowi czeskiej Pragi.
Zarówno latem jak i zimą obiad zjemy w czeskim schronisku „Masarykova Chata” do którego możemy dojechać wyciągiem krzesełkowym. Jeżeli przyjechaliśmy rowerem, nie ma problemu – wyciąg wywiezie go na górę razem z nami. Jeszcze kilkaset metrów i jesteśmy u celu. O tym, że przekroczyliśmy granicę poinformuje nas stojący przed schroniskiem pomnik pierwszego prezydenta niepodległej Czechosłowacji Tomasa G. Masaryka. Jeżeli nie wzięliśmy ze sobą czeskich koron, nie będziemy mieć problemów z zapłaceniem za oryginalne knedliki naszymi, polskimi złotówkami (w tym wypadku musimy się jednak liczyć z niezbyt korzystnym kursem wymiany złotego).
W drodze powrotnej z Zieleńca odwiedzimy jeszcze będący reliktem okresu polodowcowego rezerwat Torfowisko. Torfowisko pod Zieleńcem składa się z Topieliska oraz Czarnego Bagna. Na terenie bagiennego rezerwatu można poruszać się tylko i wyłącznie wyznaczonymi ścieżkami. Zboczenie ze szlaku jest śmiertelnie niebezpieczne. Miejsce to warto zwiedzić zwłaszcza ze względu na występujące tutaj unikatowe rośliny charakterystyczne dla Tundry Syberyjskiej. Znajdziemy m.in. owadożerną rosiczkę, brzozę karłowatą, sosnę błotną i borówkę bagienną.
W 2007 roku w okolicach torfowiska odkryto szczątki niemieckiego bombowca Heinkel 111, którym z oblężonego w maju 1945 r. przez sowietów Wrocławia uciekał reichsführer Karl Hanke – następca Hitlera.

Dzień piąty

10 kilometrów od Dusznik Zdroju znajdują się Góry Stołowe. Można się tam wybrać rowerem, samochodem bądź (jeżeli jesteśmy doświadczonymi łazikami) pieszo – za każdym razem szukając drogowskazów prowadzących do Karłowa. Góry Stołowe swoją nazwę zawdzięczają kształtowi wierzchołków, który sprawia, że wyglądem przywołują one na myśl blat stołu. Aby chronić występującą tu unikalną przyrodę w 1993 roku powołano do życia Park Narodowy Gór Stołowych. Swoją powierzchnią obejmuje on ponad 63 km2 w tym prawie 4 km2 terenów znajdujących się pod ścisłą ochroną. Niesamowity klimat miejsca, bajkowe widoki i dziwaczne kształty w jakie natura uformowała bloki piaskowca stanowiły inspirację dla filmowców, którzy m.in. tutaj realizowali amerykańsko – brytyjską superprodukcję „Opowieści z Narnii: Książę Kaspian”.
Najpopularniejszym celem turystycznych wypraw jest najwyższy szczyt Gór Stołowych – Szczeliniec Wielki (919 m n.p.m.), którego wierzchołek zajmują: prawdziwy skalny labirynt oraz naturalne platformy widokowe. Podążając oznakowaną trasą labiryntu dotrzemy do Piekiełka – głębokiej na przeszło 20 m szczeliny, gdzie jeszcze w lipcu napotkamy na… śnieg.
Na skraju Skalniaka znajdują się Błędne Skały. Kolejny labirynt skalny powstały w wyniku erozji piaskowców. Dotrzemy tam kierując się czerwonym oznakowaniem na trasie Karłów – Skalniak – Błędne Skały. Czas zwiedzania labiryntu to jakieś 40 minut.
Następnym urokliwym miejscem, które warto zobaczyć w Górach Stołowych jest otoczona stromymi skałami mała wioska Pasterka. Pasterkę warto odwiedzić, choćby ze względu na fakt, iż pośród ciszy łąk i cienia starych drzew odnosi się tutaj wrażenie jakoby czas stanął w miejscu jakieś sześćdziesiąt lat temu. W tym odciętym od świata naturalną barierą zakątku Kotliny Kłodzkiej znajdziemy prawdziwą barokowa perełkę – kościół św. Jana Chrzciciela z 1789 r. Zarówno na szczycie Szczelińca Wielkiego jak i w Pasterce znajdują się schroniska PTTK, w których zregenerujemy siły i zasmakujemy niezapomnianego klimatu życia schroniskowego.

Dzień szósty

Z Dusznik Zdroju do Kudowy Zdroju jest 15 kilometrów. Trasę najlepiej pokonać samochodem, autobusem bądź pociągiem. Po drodze mijamy rodzinną miejscowość Violetty Villas – Lewin Kłodzki. Na uwagę zasługuje charakterystyczny wiadukt z 1903 roku. Długi na 120 metrów i wysoki na 27 m jest po dziś dzień wykorzystywany w ruchu kolejowym. W znajdującym się kilka kilometrów dalej Jeleniowie mijamy barokowy zespół pałacowy z 1788 roku. Przepiękny obiekt od chwili pożaru, który miał miejsce pod koniec lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku w dalszym ciągu ulega powolnej dewastacji.
Kudowa Zdrój to jedno z najbardziej znanych polskich uzdrowisk. W położonym na polsko – czeskiej granicy mieście czeka na nas wiele atrakcji. Z najbardziej znanych warto wyliczyć: Kaplicę Czaszek w Czermnej, zabytkowy Park Zdrojowy, Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego, Muzeum Zabawek oraz Aqua Park „Wodny Świat”. Będąc w Kudowie Zdroju warto podjechać do sąsiedniego Náchodu w Republice Czeskiej. Więcej informacji: www.kudowa.pl ; http://www.mestonachod.cz/pl/

Dzień siódmy

Ostatni dzień pobytu rozpoczynamy wcześnie rano od spaceru do schroniska PTTK „Pod Muflonem”. Z okolic Parku Zdrojowego wyruszamy ulicą Podgórską, mijając po prawej stronie klasztor i kościół Franciszkanów, następnie idziemy ulicą Górską do końca asfaltu i wchodzimy na prowadzący w górę stromy szlak. Położone na wysokości 690 m n.p.m., na północno-wschodnim zboczu Ptasiej Góry (745 m) schronisko, góruje nad miastem, którego pięknu poświeciliśmy tydzień urlopu. W obecnym kształcie zostało ono odbudowane w 1966 r. po pożarze z października 1959 r. Swoją nazwę schronisko zawdzięcza dawniej hodowanym tutaj muflonom. Przy budynku rośnie okazały 120-letni jesion „Bolko” pomnik przyrody. Robimy ostatnie fotki i schodzimy do samochodu.
W drodze powrotnej zatrzymamy się w pobliskiej Szczytnej gdzie na wysokości 589 m n.p.m. w latach 1832-1836 Leopold von Hochberg wystawił imponujący neogotycki zamek. Nieopodal zamku jest platforma widokowa skąd można podziwiać malowniczą okolicę.
Kilka kilometrów dalej zatrzymujemy się jeszcze w Polanicy Zdroju. Po wypiciu kawy na słynnym deptaku udajemy się w drogę powrotną, wszak nie ma jak we własnym domu…

—————————-

UGOTOWANI W KOTLE BAŁKAŃSKIM

Wyjazd w skrócie: ekipa – 5 osób z całej Polski skrzykniętych przez portal internetowy globtroter.pl, ambitne plany, skromny budżet (całkowity koszt ostatecznie wyniósł ok 1200 zl/osoba), trzy namioty, samochód Fiat Multipla. Trasa – 14 państw – prawie 6 000 km, czas: dwa tygodnie. Ruszamy!

Słowenia jest zamożnym państwem, którego nie dotknęły bratobójcze wojny wstrząsające Bałkanami w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku. Stolica – Lublana nie powala na kolana ani bałkańską egzotyką ani też wybitną architekturą. Ot takie schludne, czyste, zadbane przeszło dwustutysięczne miasto przywołujące na myśl Europę Zachodnią. W odróżnieniu od pozostałych państw byłej Jugosławii, Słowenia jest członkiem Unii Europejskiej i mocną częścią walutowej strefy Euro. Najbardziej sympatyczny i kojący z perspektywy Polaka jest jednak słowiański rodowód kraju – miło się patrzy, jak naród o tak bliskim nam języku i kulturze rozwija się gospodarczo i po prostu rozkwita. Słowenia dodaje otuchy – można, tylko trzeba chcieć – dziś Lublana, jutro Warszawa a pojutrze reszta słowiańszczyzny.

Chorwacja to znany w Polsce raj dla plażowiczów. Z perspektywy globtrotera niezbyt ciekawy. Piękne drogi, zabytki, widoki i wszystko na sprzedaż. Ceny – raczej wysokie. Cepelia, namiastka bałkańskiego klimatu, na którą bez większych trudów może sobie pozwolić każdy, kto dysponuje gotówką. Chorwaci szybko nauczyli się jak zarabiać na ruchu turystycznym. Najpierw powstały autostrady – aby każdy łatwo mógł się dostać do Dubrownika, Zadaru lub Splitu. Inwestycja w drogi się opłaciła i to branża turystyczna dostarcza Chorwatom pieniędzy na powojenną odbudowę i dalszy rozwój.

Prawdziwym smaczkiem okazała się Bośnia i Hercegowina. Nasz pierwszy nocleg spędziliśmy pod namiotem w okolicach Mostaru. To cudowne miasto zostało okaleczone przez bratobójcze walki, kiedy to wczorajsi sąsiedzi – Serbowie, Bośniacy i Chorwaci, dopuszczali się względem siebie największych okropności. Patrząc na wojenne zniszczenia, cmentarze i odbudowany przed kilkoma laty, imponujący zabytkowy most łączący brzegi rzeki Neretwy, trudno powstrzymać się od zadumy. Jak to możliwe, że ludzie mogą być dla siebie tak okrutni? Jak bardzo otumaniły ich nacjonalizm i nienawiść religijna. I w końcu – jak żyją dzisiaj? Jak spotykają się na ulicy? Co czuje serbska kobieta zgwałcona kilkanaście lat temu przez Bośniaka, którego spotyka w sklepie? Co czuje matka mijająca na ulicy oprawcę swojego syna?
Z Mostaru udaliśmy się do Sarajewa – otoczonego pięknymi górami, miasta meczetów i cmentarzy. Okalające Sarajewo góry porosły lasy, do wielu z nich wstęp jest wzbroniony, a to z powodu naszpikowania ich minami. Wojna z końca lat dziewięćdziesiątych zabija po dziś dzień. W Sarajewie dzielnice mieszkalne przeplatają się z ogromnymi cmentarzami – ponurą pamiątką sprzed kilkunastu lat. W wypełnionym eleganckimi sklepami centrum nietrudno spotkać turystów – przyjechali tu zwiedzać… i obłudnie kupować breloczki, pamiątki w kształcie kuli z kałasznikowa.

Bardzo sympatycznie, wypowiedzianymi przez pogranicznika słowami „Bracia Polacy” przywitała nas Republika Czarnogóry. Przenocowawszy na kempingu, za niewielkie pieniądze wykupiliśmy piętnastokilometrowy spływ pontonowy (rafting) kanionem rzeki Tary. Niezapomniane widoki, wodospady, piękne góry i moc wrażeń. Wszystko nosiło posmak czarnogórskiej rakii, którą na starcie uraczyli nas organizatorzy spływu. Czarnogórcy proklamowali niepodległość od Serbii dopiero w maju 2006 roku, ale już dzisiaj marzą o członkostwie w Unii Europejskiej – czują się europejczykami i znają wartość swoich walorów turystycznych. Po spływie rozpoczęliśmy dwudniowy trekking w okolicach znajdującego się na Bośniacko – Czarnogórskiej granicy szczytu Maglić (2386 m n.p.m.). Jeżeli chodzi o oznaczenie szlaków obydwa graniczące ze sobą państwa zasługują na pałę – podobnie jest z wiedzą geograficzną mieszkańców. Ku naszemu zdziwieniu mało kto ze spotykanych tubylców wiedział co to jest Maglić, nie mówiąc już o wskazaniu doń właściwej drogi. Pomimo wszystko daliśmy radę i popijając wodę z rzeki doczłapaliśmy do podnóża szczytu – z racji na zalegające śniegi, dalsza wędrówka okazała się jednak niemożliwa.

Z Czarnogóry tranzytem przez Albanię (do której jeszcze wróciliśmy) udaliśmy się do Kosowa. Nieuznawana przez Serbię i sporą część społeczności międzynarodowej republika zadziwia mnogością kontrastów. Przy wjeździe sympatyczni pogranicznicy informują o obowiązku wykupienia specjalnego ubezpieczenia samochodu, które kosztuje 45 euro. Gdy już wykupiliśmy ubezpieczenie dowiedzieliśmy się, że pieczątka Kosowa w paszporcie może być źródłem problemów przy ewentualnym wyjeździe od strony Serbskiej, dlatego też bezpieczniej jest opuszczać granicę w Macedonii (nieuznawanej z kolei przez Grecję, zatem do Grecji lepiej jechać przez Albanię).
Po próbce tego jak wygląda Albania byliśmy przekonani, że uchodzące za najbiedniejszy kraj kontynentu Kosowo zaskoczy nas jeszcze większą ruiną. Nic z tego. Kosowo zaskoczyło nas, ale w miarę dobrymi drogami oraz sklepami, hotelami, stacjami benzynowymi i kasynami, których nie powstydziłoby się Monte Carlo. Co ciekawe, republika nie posiada własnej waluty a jej mieszkańcy posługują się euro (naturalnie państwo nie jest częścią europejskiej wspólnoty walutowej). Bieda Kosowa polega jednak na kosmicznych dysproporcjach. Luksusowe sklepy w Kosowie nie mają klientów a znajdujące się co kilkaset metrów stacje benzynowe od dawna nie uświadczyły żadnego samochodu. W uproszczeniu można powiedzieć, że państwem rządzi mafia (głównie handel narkotykami i kobietami) i tu w majestacie prawa lokuje pieniądze. A zwykli mieszkańcy? Klepią biedę. Jeden z napotkanych Kosowian opowiadał nam o olbrzymim bezrobociu kontrastującym budowanymi na pokaz bankami. W podzięce za zbombardowanie Serbii w zeszłym roku Kosowianie nadali jednej z głównych ulic Prisztiny nazwę bulwaru Billa Clintona, a sam były prezydent USA odsłonił swój pomnik (nieco podobny do monumentów Lenina). Władze Kosowa, za wszelką cenę chcą się przypodobać społeczności międzynarodowej. Ta zdaje sobie jednak sprawę z napiętych stosunków pomiędzy Kosowem a Serbią, pomiędzy zamieszkującymi w większości państewko Albańczykami a serbską mniejszością. Przed kolejnym rozlewem krwi Kosowa bronią powszechnie spotykane na ulicach międzynarodowe oddziały KFOR. Chodząc po ulicach Prisztiny odnosi się wrażenie, że gdyby wyjechały stąd wojska innych państw z dnia na dzień, rzeź zaczęłaby się od nowa. Pomimo wszystko turysta czuje się bezpiecznie a dla bardzo przyjaznych miejscowych stanowi swoistą atrakcję. Kosowo jest tanie i atrakcyjne – warto je odwiedzić.

Republika Macedonii. Nieuznawane przez Grecję i znane na arenie międzynarodowej pod tymczasową nazwą „Była Jugosłowiańska Republika Macedonii” państwo zachwyca starożytną historią, architekturą i swoją wielokulturowością. Obok prawosławnych cerkwi do nieba wznoszą się minarety muzułmańskich meczetów a na dyskotekach w turystycznej Ochrydzie wspólnie bawi się młodzież obojga wyznań. Młodzi przyszłość swojego kraju widzą w zjednoczonej Europie, którą widują w zachodnich telewizjach i w postaci odwiedzających region turystów. Macedońska dyskoteka różni się jednak od dyskoteki polskiej przede wszystkim pod trzema względami:
1. chłopcy bawią się osobno a dziewczęta osobno, 2. muzyka jest na żywo i więcej się śpiewa niż tańczy, 3. mało kto pije alkohol a jeżeli już to w skromnych ilościach. Ceny w Macedonii są raczej niskie – za dwupokojowy apartament z kuchnią, łazienką i balkonem – nieopodal Jeziora Ochrydzkiego zapłaciliśmy niecałe 5 euro od osoby.

Największą ciekawostką podróży była chyba jednak Albania. Podobnie jak w Kosowie na każdym kroku widać niespotykane nigdzie indziej kontrasty. Drogi są albo bardzo dobre (np. autostrada do Kosowa) albo prawie żadne (większość). O ile po beznadziejnych drogach tłoczą się stare mercedesy (symbol albańskiego lansu, najpopularniejszy pojazd na ulicach) o tyle autostradami wieśniacy wyprowadzają na pole krowy, a młodzi Cyganie wykorzystują je jako boiska do piłki nożnej. Obserwując sposób prowadzenia samochodów przez autochtonów trudno nie odnieść wrażenia, że nie obowiązują tu żadne przepisy ruchu drogowego a najważniejszym elementem każdego pojazdu jest… klakson. Albania to kraj górzysty, swym pięknem przewyższający wszystkie znane mi państwa europejskie. „Zwykli, szarzy” Albańczycy kupują używane obuwie w sklepach, w których sami muszą dobrać dwa buty do jednej pary oraz używane, stare telewizory, które kilka lat temu zalegały na niemieckich śmietnikach. Bogaci, najczęściej związani z mafią przedstawiciele klasy wyższej, zakupy robią np. w usytuowanej w centrum Tirany galerii handlowej Europa Trade Center.
Obok zdewastowanych domostw i budynków użyteczności publicznej podobnie jak w Kosowie wyrastają szklane domy – kasyna i hotele, budowane z tych samych co w Kosowie pieniędzy. Albańczycy są narodem niezwykle dumnym, jednak nieco naiwnie patrzącym na geopolitykę – świadczy o tym chociażby ślepe uwielbienie polityki Stanów Zjednoczonych, które objawia się np. w nadaniu jednej z ulic Tirany imienia Georga W. Busha.
Ten pełen kontrastów kraj od dawna aspiruje do członkostwa w Unii Europejskiej (sami oceńcie szanse), podczas pobytu w Tiranie byliśmy świadkami manifestacji tutejszych socjalistów, którzy żądali od władz szybkiej akcesji do Wspólnoty. Daleko idący optymizm.
Z perspektywy przybysza z Polski ceny w Albanii są niskie a cudowne góry i ciepłe morze sprawiają, że kraj ten jest ciekawym ale niestety wciąż nieodkrytym miejscem wakacyjnych wojaży.

Z Albanii udaliśmy się do Grecji. Przed wyjazdem wiele słyszałem o panującym tutaj kryzysie gospodarczym – szczerze mówiąc kryzysu nie dostrzegłem. Dostrzegłem za to wysokie ceny paliwa i żywności oraz szukających okazji do „skrojenia turysty” lokalnych przedsiębiorców. Pierwszego dnia zwiedziliśmy znane na całym świecie Meteory – wiszące na skałach klasztory prawosławne, aby następnie udać się na pierwszą tegoroczną kąpiel morską do malowniczej wioski Kokkino Nero. Plaże tutaj są kamieniste ale malownicze. Prawdziwe piękno jednak rozpoczyna się w górach, gdzie odbyliśmy dwudniowy trekking po masywie Olimpu. Z mitologii znamy kapryśne charaktery greckich bogów – taka też jest ich górska siedziba. W jednej chwili świeci słońce a zaraz pada deszcz, kilkaset metrów wyżej pośród mrozów zalega pokrywa śnieżna. Noc spędziliśmy w schronisku na wysokości 2100 m n .p. m. Ceny wysokie, warunki średnie, atmosfera daleko odbiegająca od polskich, radosnych klimatów schroniskowych. Aby nie było za głośno właściciele zabronili nawet… gry w karty. Co kraj to obyczaj. Wszystko jednak rekompensuje samo zdobywanie góry bogów. Znakomity, dosyć wymagający (zwłaszcza o tej porze roku) szlak poprowadził nas na szczyt Skala (2866 m n .p. m.), gdzie ukłoniwszy się Zeusowi rozpoczęliśmy powrót do kraju.

W drodze powrotnej, jadąc przez Bułgarię odwiedziliśmy Serbię. Belgrad jest miastem imponującym, w którym zadbane, zabytkowe centrum kontrastuje z betonowymi pomnikami komunizmu. Obserwując życie stolicy odniosłem wrażenie, iż czas tutaj płynie w nieco innym tempie niż w pozostałych miastach regionu. Zakorkowane ulice i tłumy ludzi przewijających się przez główne ulice miasta sprawiają wrażenie, że jesteśmy w którejś z metropolii Europy Zachodniej. Nie odczuwa się tu jednak charakterystycznego dla innych państw bałkańskich parcia do zjednoczonej Europy. Serbowie widzą siebie jako lokalne mocarstwo współpracujące bardziej z Moskwą niż Brukselą, czują się upodleni rozpadem Jugosławii ale mimo wszystko zachowują pogodę ducha. Są dumni ze swojej tożsamości i tradycji, nie potrafią się jednak odnaleźć w nowych realiach. Wielką niewiadomą jest, jaką drogę w przyszłości obierze Serbia. Z perspektywy zachowania pokoju i pojednania w „kotle bałkańskim” jedyną szansą wydaje się być akcesja wszystkich państw regionu do Unii Europejskiej – do tego jednak jest jeszcze bardzo, bardzo daleka droga.

2010 r.

ps. krótki film z naszego bałkańskiego tripu: http://www.youtube.com/watch?v=v3LV-Zh1B78