Proza

Zbiór tekstów różnych i brudnopisów, które wykazują cechy bycia prozą.

Opowieści Wody, Ognia, Ziemi i Powietrza

W otchłani rozległ się gromowładny grzmot, wraz z nieznaną dotąd jasnością zmieniła się temperatura. Na skorupę skalną spadł ulewny, gorący deszcz. Padał on krótko, lecz jego siła była wystarczająca, aby wypełnić wszelkie zagłębienia. Całą powierzchnię planety ogarnął bezkresny ocean.
Wnikająca w najgłębsze szczeliny woda zrodziła pojęcie głębi. Zalewając planetę, pokochała ją, wtuliła się w jej każdy zakamarek. Wyścieliła zazdrośnie dno warstwą, której nic nie umknie i która strzeże jego tajemnice, odkrywając jedynie płaską taflę powierzchni.
Spokojna, niezmącona niczym i bezkresna woda stała się mokrym dziedzictwem ulewnego deszczu. W niewzruszonej stabilności oceanu deszcz zyskał swą konkretną formę, ograniczoną jedynie dnem powoli rozpuszczanej materii.
Głębia stała się ciemna, chłodna i nieznana, otchłań zaś jasna i gorąca. Jako dziecko ciepła i chłodu zerwał się wiatr, a stanowiące granicę, przewidywalne dotąd lustro wody zajęły fale. Wiatr zmącił wodę, zmieszał jej głębiny, wytworzył prądy i nadał wodzie inteligencji. Odtąd głębia stała się nie tylko tajemnicza, ale i nieprzewidywalna.
Erodujące dno zaczęło się mieszać z wodą, wzbogacając ją o mikroelementy. Skalne pierwiastki będące syntezą wszystkich żywiołów nadały jej swego charakteru. W miłosnej ekstazie dokonała się wymiana, integracja wody z materią. Wzbogacona prochem woda stała się uniwersalnym nośnikiem wszystkich istniejących pierwiastków. Rodzajem kodu zdolnym przenosić skały w ich zaszyfrowanej mikroskopijnej wartości.
Nie było w owych czasach bardziej porywczej siły niż powstały na granicy głębi i otchłani porywisty wiatr. Niepowstrzymany niczym na swojej drodze, w tempie błyskawicy przemierzał z jednego krańca planety na drugi. I ustawał tak samo nagle, jak i nagle zrywał się do lotu.
Jedyną barierą, której wiatr nie mógł pokonać była woda. Mącona nagłą porywczą siłą zdradzała moc wiatru, podgrzana ciepłem otchłani nadawała mu wilgotnego ciężaru.
Unosząc się w przestworzach, białymi smugami chmur, woda zapisywała jego kierunek.
Zrozumiany wiatr zakończył erę swojej nieprzewidywalności, poczuł się dotknięty zdemaskowaniem kierunku oraz siły.
Ukrył więc w swej niewidzialnej formie wykradzione wodzie składniki i począł nazywać się powietrzem. Odtąd znów stał się nieobliczalny i nieznany, latał jednocześnie w tylu kierunkach, z ilu miejsc niegdyś woda wypłukała ukrywane przez niego pierwiastki.
W wielu miejscach gromadził się niesiony prądami wodnymi proch z rozpuszczonych skał, z czasem przybierając formę błotnych pagórków. Stanowiły one irytującą przeszkodę dla wiatru, który nie mógł się przez nie przebić. Dął więc ze wściekłością w ich kierunku, aby je zniszczyć. Jednak one, zamiast zniknąć z powierzchni wody, zaczęły powoli wysychać. Silne powiewy wiatru dodatkowo wypierały wodę, oddzielając ją od zerodowanej powierzchni skalnej.
Kiedy powstające z mineralnego prochu wyspy stały się już odpowiednio wysokie i twarde, ich szczyty zaczęły przyciągać błyskawice. Wynurzające się z wody góry stanowiły zwieńczenie szorstkiej interakcji żywiołów. Praca przynosi efekty. Jeżeli włożyło się w nią odpowiednią siłę.
Woda uparcie wdzierała się na ziemię, nawilżając ją swoją życiodajną mocą. Z prochu zaczęło wyłaniać się życie. W jałowym dotychczas świecie pojawiło się czucie, w swej naturze związane z materią, wykazujące jednak cechy wszystkich elementów, z których zostało zrodzone. Czucie zawarło w sobie głębię wody, twardość minerałów, ciepło otchłani i nieobliczalność wiatru.
Wicher, znawca wszystkich krańców planety, dawał o sobie znać rozrzucając nasiona, pyłki i ikrę po całej jej powierzchni. Wędrując w ten sposób po świecie, czucie wzbogaciło się o wiedzę. Coraz to inteligentniejsze organizmy, zdane na łaskę i niełaskę żywiołów rozpoczęły naukę sztuki dostosowywania się do zmiennych warunków.
Najsilniejsze, najbardziej zaawansowane z organizmów zapanowały więc nad ziemią. Troska o zapewnienie bytu zajęła miejsce pamięci o własnym pochodzeniu. I jedynie strach przed nieuchronnym obróceniem się w proch przypominał o tym, skąd wszystko wzięło swój początek.
Gdy rozlegały się grzmoty, zaczynały płonąć lasy i osady. Jedna chwila potrafiła przywrócić pierwotną formę prochu rzeczom, które powstawały przez dziesięciolecia. Nagłe zjawiska atmosferyczne, stały się punktami odmierzającymi czas, wyznaczającymi cykle odradzania i śmierci, za każdym razem wymuszając działanie.
Jedynie woda pozostawała niewzruszona wobec niszczycielskiej siły ognia. Nadawała mu granice, stanowiła dla niego nieprzekraczalną barierę. Dwa pozornie skrajne elementy, dwie nieokiełznane siły, które jako jedyne potrafią okiełznać się nawzajem. Kobieta i mężczyzna, Yang i Yin. Tylko ci, którzy zrozumieją ich działanie, będą w stanie przetrwać w świecie istniejącym dzięki ich równowadze.
Najinteligentniejsze organizmy planety nauczyły się z korzyścią dla siebie używać niszczycielskiej siły ognia. Wraz ze wzrostem populacji wszystkich istot i rozwojem ich wzajemnych relacji, wioski i lasy zaczęły znów płonąć. Czucie poznało nowy rodzaj lęku, lęk przed cudzym szaleństwem. Strach przed niekontrolowanym ogniem, który przywróci planecie jej pierwotny porządek. Przed gromowładnym grzmotem, który przeszyje otchłań i wywoła gorący deszcz. Przed ulewą, która rozpuści prochy pozostałe po cywilizacji.

Krótka bajka o topielcu

Gwałtowna burza po brzegi wypełnia deszczem kielich. W jego wnętrzu świadomą ofiarę z samego siebie składa topielec. Znakomicie zna powód, dla którego znalazł się w tak niekomfortowym położeniu. Myśli topielca osiągnęły swoje ostateczne stadium. Nie ma wczoraj, istnieje tylko zmieniające się teraz. Pomimo niedogodności czerpie z wody spokój. W miarę podnoszenia jej poziomu celebruje swoją podróż, która trwa w bezruchu. Wyczekuje chwili, gdy moc rozpuszczania zmiesza krew z wszechogarniającą go cieczą. Wówczas dopełni się ofiara, której krople użyźnią ziemię i staną się składnikiem dającego nowe życie nasienia. Odrodzi się topielec w niezliczonych postaciach, przybierając niewidzialną formę wodnych myśli. W nieskończoność będą one napełniać kielich, stając się częścią ofiary przyszłych pokoleń topielców.

 

Pociąg z Miłości

Pociąg ekspresowy z Miłości do Nienawiści odjeżdża z peronu trzeciego.Puste siedzenia samodopasowujące swój kształt, temperaturę i kolor do pasażera. Samoobsługowy bar z pełnym zestawem uciech oraz błyszczące toalety ekologicznie utylizujące wyrzuty sumienia. W drzwiach stoi poczciwy konduktor, pomocny doradca, asystent trasy z wieloletnim doświadczeniem.
Na ścianie spis stacji. Pierwszy przystanek w Małej Niezgódce, gdzie zwykle wsiada garstka dzieciaków. Następnie Porażka Drobna, skąd jadą do szkoły uczniowie,  po niej Płomienna Miłość – gdzie wsiądzie drużyna podlotków. Pociąg przejeżdża przez Pierwsze Zawody a dalej mostem pędzi w kierunku Małych Awantur. Dalej górską drogą przez Dolinę Marzeń otoczoną Szczytami Obłudy. Tłum wsiądzie w Urażonych Ambicjach. Stąd niedaleko jest do węzła kolejowego w Pustych Obietnicach, gdzie skręca w kierunku Zwątpienia. Mniej więcej w połowie drogi bar wypełnia się po brzegi zapoznanymi w przedziałach nowymi znajomymi. Część z nich wysiada po drodze, z niektórymi dojedziesz do celu. Telefon traci zasięg na stacji Odwaga, skąd pociąg mknie prosto do Twardych Postanowień. Tylko na chwilę zatrzymuje się w Nowej Miłości. Stąd całkiem blisko jest do schowanej za krzakami przedostatniej stacji w Zdradzie. Kilkanaście minut później rozpędzona maszyna z piskiem dociera do celu. – Stacja Nienawiść – oznajmia uśmiechnięty konduktor – Życzymy miłego pobytu.

30 marzec 2015

 

Nie rozmawiaj o seksie

– Nigdy nie poruszaj sfery seksualnej – instruował mnie mój mentor w dziedzinie dziennikarstwa, łysiejący Stefan. – Sex jako temat sprowadzi twój tekst do poziomu kolorowej bulwarówki. Jeśli zaś będziesz pisał o seksie w kontekście problemów społecznych, homoseksualizmu czy prostytucji – narobisz sobie wrogów. I to najgorszych, bo każdy z nich potraktuje cię jako agresora, zagrożenie dla jego sfery intymnej. Dla nieskrępowanego czerwoną linią, wolnego od wszelkich zakazów pierdolenia. Sex jako temat nie istnieje.
Stefan był katolikiem. Nie wiem jak powodziło mu się w życiu osobistym, lecz dziennikarzem był świetnym. Pisał o wojnie, pokoju, ferował opinie, zawsze pochlebne, na temat wystąpień ojca świętego, niemieckiej chadecji oraz brytyjskich konserwatystów. Fascynował mnie jego styl, lekkie pióro z którym nie trzeba było się zgadzać aby je lubić.
Nie zdziwiło mnie więc gdy po dwóch latach Stefan L. został laureatem Nagrody Dziennikarskiej Parlamentu Europejskiego. Cieszyłem się jego radością i zrobiło mi się przykro gdy w słuchawce usłyszałem szorstkie „dziękuję Panu, może kiedyś uda nam się porozmawiać. Do widzenia. Piiiii piiiii, piiiii” – sygnał w słuchawce. – Piiiiierdolony cham – pomyślałem… jeszcze kilka miesięcy temu byliśmy na „Ty”. Dopiero po tygodniu zacząłem kojarzyć, że gdzieś słyszałem o jakichś problemach osobistych Stefana…. coś z jego córką ale wówczas wydawało mi się to zupełnie nieistotne. Jakże wielki, łysiejący, wyważony Stefan L. mógłby sobie nie radzić z własnymi dziećmi…
Niecały rok później budząc się w łóżku jeszcze śpiącej nieznajomej sięgnąłem po leżącą na podłodze kolorową gazetę. „Śniadanie u Stefana L.”. – Jakie kurwa śniadanie? Mruknąłem pod nosem drapiąc Olę po plecach. Otóż „popularny dziennikarz Stefan L. (58 l.) smaży omlet z pieczarkami” krzyczał lead artykułu. Uśmiechnięty, sympatyczny łysol w kolorowym T-shircie zajada się na zdjęciu jajecznicą i oznajmia, że po porannym seksie najlepiej smakują jajka z grzybami. Czterdzieści minut później smażąc w slipkach jajecznicę po raz ostatni w życiu posłuchałem swojego mentora.
Podobnie jak to robią nastolatki na wakacjach, zerwałem się ze smyczy. Zacząłem pisać wszystko co mi ślina wykapała na klawiaturę laptopa. Sporo o seksie, o kościele, o seksie w kościele i miejscu kościoła w seksualnym biznesie. Moje artykuły były drukowane coraz rzadziej i na łamach coraz to bardziej niszowych wydawnictw. Jednocześnie pisałem coraz więcej i coraz lepiej. Sporadycznie czytywałem zaś Stefana, który główny ciężar swojej aktywności przerzucił na prowadzenie radiowych przeglądów prasy i występowanie jako ekspert w debatach telewizyjnych.
Niegdysiejszy katolik, niemalże integrysta wraz z nowym prądem w kościele stał się medialną gwiazdą nowej ewangelizacji. – Świeckie państwo jak najbardziej – krzyczał z festiwalowej sceny Przystanku Woodstock – ale nigdy nie zrywajcie kontaktu z Kościołem. Bycie chrześcijaninem jest cool. Zbuntujcie się i pójdźcie za Jezusem!
Długowłosa publiczność klaskała i skandowała „Stefek, Stefek, Stefek”. Owsiak jąkał się do mikrofonu a ja patrząc na to z perspektywy czterystu metrów, kilku piw i skręta odnosiłem wrażenie, że jestem na pastwisku. Tak działają współczesne media. Młode, szlachetnie naiwne owieczki przekonywane są przez przebranego wilka, że nie warto się buntować.
Stare owce nie buntują się nigdy. Zwłaszcza w Wałbrzychu, gdzie udałem się napisać materiał o jednej z wielu ubogich rodzin ze śródmieścia. Matka, dwie córki, czworo wnucząt. Chłopa żadnego bo wszyscy nawiali. Bieda, zero pomocy. Na metalowej suszarce wiszą niedoprane stringi. Dziewczyny całkiem ładne, ordynarnie proste, z odrobiną miejskiej, perwersyjnej wulgarności. Ze łzami w oczach mówią, że policja do domu dziecka zabrała Wojtusia. – Z czego żyjecie? – pytam. – Mama ma rentę – słyszę w odpowiedzi. – Płacicie za czynsz? – Nie, bo i z czego? Po 30 minutach wywiadu wychodzę. Na klatce schodowej krótka rozmowa z sąsiadem. – Tutaj tak żyją wszyscy – opowiada o okolicy – a wszystkich dzieci do domu dziecka nie zabiorą bo i kto by na to nastarczył?
Dom dziecka w Wałbrzychu jest kolorowy, ale dzieci smutne. Zdecydowana większość z nich ma rodziców do których tęskni. Wychowawczynie są miłe i zapewniają, że robią wszystko aby ich podopiecznym żyło się jak najlepiej. Z matką dziecka czekamy na przestronnym korytarzu. Jest i Wojtuś. Rzuca się w ramiona Natalki i przez kolejne 25 minut wypytuje kiedy będzie mógł wrócić do domu. – Jak mama dostanie mieszkanie – słyszy w odpowiedzi. – Nie mamo, proszę, nie. Oni nam nigdy nie dadzą.
Omijając samochodem dziury wysłuchałem życiowego dramatu Natalii i jej rodziny. Historia wysłana cierniem chorób, nałogów, seksu, używek oraz przemocy. Wszystkie „plagi egipskie” na 30 metrach kwadratowych czynszowego mieszkania w starej kamienicy.
Ojciec bił, koledzy ojca bili, koledzy ojca kazali robić laskę i takie inne tam rzeczy. Później takie inne tam rzeczy robili koledzy z klatki, szkoły, starsi faceci za kasę, był nawet taki jeden znany teraz, Stefan L. – Stefan L.? – zapytałem. – No on, lubił dać klapsa dziewczynce i takie tam jeszcze inne. Łysy oblech ogólnie. Jak już skończył to pouczał aby nigdy i z nikim nie rozmawiać o seksie.

26 maj 2014

 

Świat według Damianka

Sześćdziesiąt dwa kilogramy flaków i skóry powieszonej na kościach, lekki zez i wygięte okulary dodające niedogolonej twarzy inteligenckiej powagi. T-shirt, stara koszula i dwa numery za duża bluza „American Business School of Warsaw”.
– Nie mam czasu Paweł, idę właśnie na dyżur, ekipa czeka.
– Jaka ekipa? – zapytałem.
– A nieważne, powiem Ci jutro, ja tam tylko robię robotę papierkową.
Matką Damianka była skrzekliwa, kaczodupa pani Jadzia. Obecnie rencistka, dawniej bezrobotna, szwaczka, sprzątaczka, zasadniczo dobra kobieta ale nadopiekuńcza wariatka.
– Mój Damianek jest taki mądry – zamęczała napotkanych przechodniów – bądź też inaczej – Mój Damianek przypierdolił mi gorącym pogrzebaczem po głowie – żaliła się kolegom własnego syna.
W domu Damianka, gdzie większość swojego żywota spędzał przed własnoręcznie zmontowanym komputerem, czasami latały talerze.
– Wypierdalaj kurwo – darł ryja pochłonięty grą synalek do skrzeczącej z coraz to większym natręctwem kaczodupej rodzicielki.
– Mięsko Damianku, dobre, zjedz mięsko, ugotowałam.
– Wypierdalaj! – kilka razy krzyknął Damianek po czym cisnął talerz z jedzeniem w kierunku oddalonej o kilka metrów lodówki. Ta metoda postępowania z pożywieniem zapoczątkowała zapewne przysłowiowe „rzucanie mięsem”.
Pierwsze wrażenie posiadacz siedmiu świadectw szkoły podstawowej na nowopoznanych ludziach zwykle budził pozytywne. Wygadany, twierdził że zna języki: angielski i niemiecki „perfekt”, francuski nieźle ale ma problemy z pisaniem, szwedzki słabo, włoski biegle i tak dalej. Stosunek do jego osoby zmieniał się wraz z przyswajaniem kolejnych historii z radosnego świata Damianka. Zalatujący piwem, niedoceniony geniusz nauk wszelakich po chleb do sąsiedniej miejscowości latał wojskowym myśliwcem, w garażu zamurował przedwojenne Lamborghini a jego kot wypijał mleko, kakao pozostawiając na dnie miseczki. Hitem towarzyskim swojego czasu była stuningowana naklejką Sony wieża chińskiego nołnejma. Ponoć wyrzucona w kuchni płyta wpadała sama do odtwarzacza rozpoczynając odgrywanie od piosenki o której pomyślał nasz Einstein. Czterozapachowy dezodorant, którego podobno był posiadaczem widocznie nie działał, czego wyrazem był intensywny smród Damianka. Narastające natężenie zjawiska sprawiało, że z czasem stał się on „persona non grata” na imprezach o charakterze indorowym. Niepocieszony więc byłem gdy w dzień pracy do mojego biura na pierwszym piętrze publicznej instytucji zapukał Damian.
– Chcę się powiesić – powiedział, a w pomieszczeniu, które zwykle odwiedzają interesanci rozpościerał się coraz to bardziej intensywny fetor potu, niemyj i niedotrawionego alkoholu.
– Moje życie jest do dupy. W nerwach rozjebałem komputer. Mama nie daje mi żyć a ja nie mam nawet na fajki.
Nie chcąc wdawać się w głębsze filozoficzne dysputy powiedziałem mu żeby nie gadał głupot bo jest fajnym gościem i jak się nie zamknie to mu przypierdolę.
– To przypierdol – powiedział. I przypierdoliłem. Na pożegnanie, pośrodku korytarza. Dałem mu jeszcze na piwo i poleciłem udać się do łóżka.
Po godzinie w drzwiach mojego świeżo przewietrzonego biura ponownie stanął Damian. W dalszym ciągu żywy ale wyglądał gorzej o jakieś jedno piwo.
– Dziękuję Ci Paweł – usłyszałem ze zdziwieniem – Życie ma sens. Daj mi jeszcze raz w mordę.
Zaprotestowałem.
– Daj mi żebym zapamiętał.
– Ok.
Damian złapał się za policzek.
– A teraz idź się przespać.
– A na piwo mi nie dasz?
– Nie.
– A co z sensem życia?

17 czerwiec 2014

 

List pożegnalny
Studium nad karą śmierci

Zawsze zastanawiałem się jak to jest zawisnąć na szubienicy. Kiedy byłem małym chłopcem zakładałem na szyję pętelkę zawiązaną z ojcowskiego paska i bawiłem się w egzekucje. Czasami byłem nawet bliski utraty przytomności, jednak gdy odczuwałem charakterystyczny ścisk w skroniach i ciśnienie zaczynało ekstatycznie piszczeć w moich uszach, mówiłem pass. Szkoda życia na jedno samobójstwo. W śmierci jest zbyt wiele mistyki aby zadawać ją samemu sobie. Od małego dziecka odczuwałem radość zabijając brązowe ślimaki w przydomowym ogródku. Pieściłem je powoli zadając ciosy patykiem, aż w momencie śmierci stawały się orgastycznie sztywne, zimne i zmieniały swój kolor. Choć nienawidziłem szkoły, lubiłem do niej chodzić, zwłaszcza po deszczu. Wypełzające na ulicę dżdżownice rozdeptywałem wyobrażając sobie, że ja jestem gigantem a one marnymi istotami skazanymi na moją łaskę bądź jej brak. Łaski nie okazywałem nigdy. Zwłaszcza wspomnianym już brązowym ślimakom. Nie rozdeptywałem ich jednak niczym bezmózgich glist, jeżeli nie miałem czasu na biczowanie, kopałem je, delikatnie, nie za mocno, aż do śmierci. Nieszczęśliwy cios, który sprawiał, że za pierwszym razem odrażająca istota stawała się budyniem, przyjmowałem za faul. Tak się nie robi. Zabijać trzeba powoli, z rozkoszą zarówno dla zabijającego jak i zabijanego. Zrozumiałem to, gdy po raz pierwszy targnąłem się na życie żaby. Zielony stwór, który zamieszkał w ogrodowej wannie na deszczówkę zginął od ciosów tępego noża do masła. Patrząc jak umierała, jak wyrywała się i próbowała uciec, zrozumiałem, że śmierć jest ekstazą dla nas obojga. Gdy przestała się ruszać po raz pierwszy poczułem orgazm. Suchy orgazm, uniesienie bez wytrysku. Wtedy zrozumiałem, że zabijanie jest dla wybranych, dla tych, którzy zostali wtajemniczeni w przyjemności wyższego rzędu. Miałem może z 11 lat gdy stałem się dumnym zabójcą żab. Wraz z grupą kumpli dokonywałem regularnego holocaustu na pobliskich łąkach. Zabijanie jako styl życia młodego człowieka. Z czasem zacząłem rozumieć, że masowy mord jest znacznie ciekawszy i o wiele bardziej satysfakcjonujący od pojedynczej śmierci. Po pierwsze należy wytypować ofiarę, a raczej grupę ofiar. Powinny znajdować się one w jednym bądź możliwie małej liczbie skupisk. Po drugie musi je scalać jakaś cecha wspólna. Uderzanie w ciemno, we wszystkie istoty żyjące nie ma głębszego sensu. Prawdziwy koneser zabija planowo i profesjonalnie. Już jako dziecko odkryłem radość płynącą z używania materiałów pirotechnicznych. Zwykła petarda XXL typu „Achtung”, wsadzona do słoika pełnego żab potrafi zrobić fenomenalne spustoszenie. Znawca tematu nie pozostawia niedobitków na pobojowisku. Ropuchę bez nogi można jeszcze dodatkowo rozkroić bądź nabić na patyk. Własnoręczne okaleczanie, o ile nie brak w nim finezji, sprawia nie mniej radości niż spektakularne wybuchy. „Sport” na ten przykład. „Sportem” nazywaliśmy z kolegami żabie wyścigi kaleków. Kalecy z amputowanymi, nawet wszystkimi kończynami, potrafią pływać, o dziwo całkiem nieźle. W tym czasie zacząłem interesować się tym jakie przełożenie moje zwierzęce eksperymenty mają na świat ludzi. Przerzuciłem się na ssaki. Najpierw były koty. Cóż za fascynujący gatunek! Na śmietnikowe koty polowałem za pomocą kostki brukowej. Idealna broń, ciężka, kanciata, szybka. Umiejętnie uderzony w głowę kot podskakuje, później przez chwilę się rzuca i po kilku chwilach wydaje ostatnie tchnienie. Ta chwila zawsze fascynuje najbardziej. Istota żywa, przechodząca w inny wymiar. I to dzięki twojej pomocy. Czy się kiedyś zawahałem? Tak. Raz. Pamiętam kotkę sąsiadów, która weszła do mojego pokoju przez otwarte drzwi od korytarza. Gdy mnie zobaczyła z kijem bejsbolowym w ręce, gdy wyczuła moją furię i wiszącą nad nią śmierć zaczęła płakać. Płakać przeraźliwie, jak dziecko. Prosiła o łaskę. Darowałem jej. Na tydzień. Całe siedem dni jej pieprzonego kociego życia zakończone za pomocą cegłówki. Po latach gdy w poprawczaku wspominałem te chwile napatoczył mi się koleżka z podobną do mnie historią. Poza licznymi występkami o charakterze kryminalnym miał na swoim sumieniu jak to zgrabnie ujął karmienie psa sąsiadów. Szczekliwy, zatruwający międzysąsiedzkie relacje kundel szczęzł w boleściach nakarmiony trutką na szczury i skrytymi w kiełbasie gwoździami. Wykonanie niezłe. Intencja słaba. Zabijanie smakuje jedynie wtedy gdy zabijasz dla samej sztuki pozbawiania życia. Zawsze gardziłem odbieraniem go z zemsty, chęci wzbogacenia czy też innych niskich pobudek. Za wyjątkiem seksu, który pobudką niską nie jest.
Zbrodni z pożądania dokonałem sporo. Nie czuję się w tej materii zupełnie winny, a wręcz przeciwnie. To wy, którzy mnie osądzacie powinniście zarumienić swoje policzki. Kto z was nigdy dziko nie pożądał? O brutalnych gwałtach marzy kilkadziesiąt procent mężczyzn i podobnież tyle samo kobiet. Sex analny, oralny, ostre wpierdol i na kolana! Tak się zaczęło, później doszedł metaliczny smak krwi. I choć w świat życia seksualnego wprowadził mnie labrador, seks z kobietami był dla mnie zawsze numerem jeden. Homoseksualnych stosunków zbyt wielu nie pamiętam. Zawsze winny był alkohol i jakiś przypadkowo napotkany małolat. Dotychczas znaleziono ciało zaledwie jednego z nich, co poczytuję sobie za spory sukces. W każdej zbrodni najtrudniejsze jest zakończenie, ta mała kropeczka nad „i”, która sprawia, że nie dałeś się złapać. Wygrałeś. Ostatecznie oszukałeś system. Pierwszy raz „pod celą” siedziałem z majciarzem. Opowiadał mi o swojej żonie kurwie, która zgłosiła gwałt, a gdy poszedł siedzieć zgarnęła cały majątek. On się tuła po „ochronkach” a ona w jego łóżku uprawia seks z kochasiem. – I wiesz co? – zapytał mnie pewnego wieczoru – i będę siedzieć tyle co ty.  Myśląc o tym przez kolejne 36 miesięcy znalazłem pomiędzy nami różnicę. On zaatakował (lub nie) swoją żonę. Ja atakowałem bezimienne żony bezimiennych bliźnich. Pomiędzy nim a hipotetyczną ofiarą istniała nić znajomości, która utrudnia rozsądzenie prawdy na temat zdarzenia. Pomiędzy mną a moimi „córkami” była jedynie krótkotrwała ekstatyczna relacja. I nigdy nie uwierzę, że nie odczuwały przy tej okazji choć chwilowej to dzikiej i niezapomnianej przyjemności. Jestem jak mesjasz, który ofiaruje spełnienie i przeprowadza za rękę do innego świata. Nieba, wyższego wymiaru, gdzie miejsce pragnienia zajęła ekstaza zaś bólu hedonistyczna rozkosz.
Teraz, kiedy to piszę, z perfekcyjnie zaciśniętą na szyi pętlą przypominam sobie skowyt psów wieszanych za młodu na pętelce przyczepionej do wierzchołka giętkiego drzewa. Wystrzelone jak z procy dekorowały swoim ciałem smukłe choinki. Czy ja też będę dekoracją stalowej kraty? Majaczę.
Często majaczy odsiadujący ze mną dożywocie były ojciec rodziny. Porąbał żonę, teściową i czwórkę dzieci. – Nie pamiętam jak – zwykł powtarzać – byłem w długach, w alkoholowym ciągu i załamany psychicznie. – Zgnijesz w kryminale – powiedział prokurator a napuszczona przez tanie bulwarówki opinia publiczna domagała się przywrócenia kary śmierci. Sporo nawijaliśmy razem przez ostatnich kilka miesięcy. Obaj znienawidzeni, obaj podobni. A jednak tacy różni. Gardzę nim w głębi. Zabić rodzinę bo go wkurwiła? Bo żona dawała dupy a najmłodsza córka obciągała chuliganom z gimnazjum? To jak nie zabić nikogo. Kimże jest społeczeństwo, które feruje nań wyrok śmierci? Czy on do cholery zaatakował to społeczeństwo? On w swojej wiejskiej tępocie nawet nie wie, że coś takiego jak społeczeństwo w ogóle istnieje. Zaatakował rodzinę, z jakichś tam swoich nędznych pobudek. I to wszystko. Żaden tam mityczny „wampir” z pierwszych stron tabloidów, lecz podrzędny furiat. W jego towarzystwie czuję się źle. Choć brzmi to nieprawdopodobnie, obawiam się o własne życie, zwłaszcza gdy są między nami napięcia. Nadpobudliwy amator, który nie zabije cię z klasą i nie będzie czerpał z twojej agonii nawet najmniejszej satysfakcji. Nie tak pragnę umrzeć.
Dzięki Zbyszkowi zacząłem poważnie myśleć o własnej śmierci, precyzować moje miejsce na Ziemi. Wyrobiłem też swój pogląd na kwestię kary śmierci, którą postrzegam jako samooczyszczenie społeczeństwa z wrogich mu jednostek. – Zginiesz skurwysynu – krzyczała gawiedź na rozprawie mojego towarzysza z celi. – Zginiesz skurwysynu – krzyczano i na mojej. Z tą jednak różnicą, że moją losową ofiarą mógł być każdy z tych złorzeczących karłów. Lista ofiar Zbyszka była zaś ograniczona do hermetycznego grona najbliższych. Skazanie i mnie i jego na ten sam stryczek byłoby wysoce niesprawiedliwe. Nie dla niego, lecz dla mnie. W każdej zadawanej śmierci musi znajdować się mistyka. To ja, nie on, zaatakowałem waszą zbiorowość. To ja stałem obok i całymi latami wymierzałem ciosy znajdując się w cieniu. Dzieląc się rozkoszą wybawiałem dusze szarych śmiertelników. Zbyszek, podrzędny pijak przez całe życie był częścią tego społeczeństwa. Ono go ukształtowało, jego żonę nauczyło kurewstwa a córce wcisnęło na dupę zapracowane zwinnymi ustami dżinsy. Zabijając Zbyszka społeczeństwo zabija siebie, zabijając mnie wypełnia prawo natury.
W końcu zrozumiałem co miał na myśli „majciarz” spod celi za czasów pierwszej odsiadki, gdy mówił – „I będę siedzieć tyle co ty…”- Nie Zbyszku, nie będę. Natura nie znosi pomyłek.

19 marzec 2014

 

Ludzie – motyle

Odwiedziłem kiedyś pewną dziwaczną krainę. Zamieszkujący tam ludzie, poprzebierani za motyle – całe swe życie udawali, że są szczęśliwi. Czy szczęście można udać? Czy człowiek udający szczęście jest naprawdę szczęśliwy? Ludzie – motyle byli rzeczywiście szczęśliwi gdyż nie znali innego modelu życia.

W innej mej podroży udałem się do świata zamieszkanego przez magów. Byli to mędrcy wielcy i dobrzy. Panowały między nimi pokój i zrozumienie. Co dzień rano wymieniali serdeczne uśmiechy i ciepłe słowa.
Jednakże w tej samej krainie zamieszkiwali w nędzy prości chłopi. Ich to magowie mieli za podludzi. Nie zauważali ich istnienia, gardzili nimi i opluwali ich. Czyż wielkiemu magowi godzi się rozmawiać z biednym chłopem?
Często żyjąc w hermetycznie zamkniętym świecie uśmiechów niedostrzegany ludzkiej biedy, cudzych uczuć i własnego barbarzyństwa.

Aby zrozumieć kwestie dobra i zła należy wejść w siebie – to w naszych sercach toczy się ta odwieczna walka między silami dobra a armiami ciemności.

 

Raj utracony

Przed wiekami istniał pewien gatunek – nosił on nazwę człowiek. Jego nieszczęście zaczęło się w Raju, gdzie był szczęśliwy. Upokorzeniem okazała się pycha, dająca złudzenie wielkości. Pozorna radość powodowana zjedzeniem jabłka spowodowała wygnanie.
Jabłko – rzecz bez wartości, ot zwykła przekąska, okazało się być bezcenne. Na wadze życia postawił człowiek przekąskę i szczęście własnego gatunku. Przekąska przeciążyła wieczność, naznaczając ludzkość znamieniem biochipu. Nastąpił koniec. A wszystko było takie doskonałe…

 

Deszcz

Wyobraź sobie, iż idziesz ulicą, nagle czujesz, że zaczyna padać deszcz. Przyspieszasz kroku szukasz miejsca w którym mógłbyś się schować. Po drodze spotykasz snującego się bez celu bezimiennego człowieka. Mówisz mu aby się schował przed deszczem, on odpowiada, że przecież nie pada. Idziesz dalej stale przyspieszając kroku, senne postacie mijające cię na ulicy stukają się w głowę. Czy oni tego nie widzą??? Przecież pada deszcz. Krzyczysz: LUDZIE SCHOWAJCIE SIĘ! Nie słyszą… Przechodzisz obok sklepu, chciałbyś kupić parasol, w sklepie dowiadujesz się, że tutaj nigdy nie pada. Wychodzisz przed sklep, czujesz że przemakasz do suchej nitki. Ludzie nie dostrzegają deszczu… chciałbyś im to uświadomić, lecz mają cię za głupca… taki już jest los pionierów…

 

Więzy przeznaczenia

Pewnego dnia obudziłeś się w wielkim pustym pokoju. Nie było w nim drzwi, lecz jedynie dwa ogromne okna. Pokój ten zewsząd bił chłodem, a ściany trąciły starością i wilgocią. Nie wiedziałeś gdzie się znalazłeś, co tutaj robisz, chwilami wydawało ci się, że nawet nie wiesz kim jesteś. Podniosłeś się z łóżka i podchodząc do okna dostrzegłeś jedynie gęstą mgłę. Cóż może zrobić człowiek rzucony w ocean niezrozumienia? Człek o sercu wiewiórki z pewnością ukryty w ciepłej pościeli czekałby na łaskę losu. Ty jednak zerwałeś się z więzów przeznaczenia. Otwierając okno rzuciłeś się w biały puch mgły, ten lot ostatni to twoje zwycięstwo.

 

Kraina Północy

Jest na północy pewna kraina, śnieżna kraina walecznych. Ziemia ta niezdobyta, marzenie książąt całego świata nie ma na pozór w sobie nic niezwykłego. Nie ma wielkich bogactw, natomiast surowy klimat nakazuje tubylcom w pocie czoła walczyć o przetrwanie. Podążasz tam nocą górską ścieżyną, słyszysz jak śnieg skrzypi pod twymi butami, mróz ściska ci twarz, lecz ciepły płaszcz skutecznie chroni pozostałe członki ciała. Popadając w bezmyślność kroczysz nieustannie przed siebie. Spoglądasz na oświetlone hipnotyzującym blaskiem księżyca kontury gór zarośniętych lasem. Wtem kończy się droga, stajesz przed stromym wzgórzem, na szczycie, którego dumnie wznosi się kryształowe zamczysko. Przypominasz, sobie, iż jest to zamek, króla Tholda, forteca, której piękno zgubiło wielu śmiałków. Choć rozum nakazuje zaprzestać wędrówki, młode serce mówi inaczej. Wspinasz się na górę brnąc w głębokim śniegu, lecz ten trud sprawia ci niebywałą przyjemność. Nigdy jeszcze nie czułeś się tak szczęśliwy jak teraz… brnąc w nieznane.

 

Droga

Jest ciemna, bezksiężycowa noc. Pomimo chłodu kroczysz aleją. Po twojej lewej ręce ciągnie się rząd latarń, po prawej analogiczny rząd grubych, starych drzew. Idziesz ponieważ latarnie oświecają Ci drogę. Ich ciepłe światło stwarza atmosferę swojskości, sprawia, iż czujesz się bezpieczny jakbyś był we własnym mieszkaniu. Idziesz tak bez przerwy. Mijasz monotonne sylwetki ludzi, pogrążonych w zadumie i zajętych swoimi sprawami. Robisz się senny. Nagle dochodzisz do wodopoju, do cudownego źródła w którym moczysz swe usta. Podnosisz głowę, na wzgórzu widzisz ogromny gotycki kościół. Podnosisz wzrok na szczyt wierzy, a twoim oczom ukazuje się świetlisty krzyż. Czujesz, że jesteś w domu… wędrowcze.

 

Orzeł

Na zboczu kryształowej skały od niepamiętnych czasów siedzi nieruchomo śnieżnobiały orzeł. W szponach swych dzierży on najpiękniejszy diament wszechczasów, diament ów jest jedynym celem jego istnienia. Duma i radość z posiadania owego skarbu zamknęły mu oczy na wszelkie inne skarby świata. Z biegiem lat lód skuł srebrzyste orle szpony, natomiast kamień począł się z nich wysuwać kierując się ku otchłani. Strach przed utratą owego celu istnienia sparaliżował myśli ptasiego króla tak, iż stał się on biernym obserwatorem własnej tragedii. Serce ptaka przejęte ogromnym bólem zostało wkrótce świadkiem utraty bezcennego kamienia. Ból ten rozrywający duszę, odgłos buntu i złości, wyrwał orła z letargu, sprawił, iż rozpostarł on skrzydła wznosząc się ku wyżynom nieba. Szybując tak ku górze w poszukiwaniu zapomnienia zdołał odnaleźć swe szczęście, bowiem to czas goi rany, a wszelkie piękno rodzi się z bólu.

 

Ogrodnik

Dawno temu w nieznanej krainie, żył pewien bezimienny człowiek. Człek ów hodował czerwone róże, których piękno dodawało mu energii i było dlań pokarmem duchowym. Pokarm ten zdawał się być tak sycący, iż zastępował mu konwencjonalne posiłki.
Pytacie jak wyglądał ów dziwak. Ot nie wyglądał on wcale. Był każdym z nas, a zarazem nikim. W pogodne dni chadzał do swego różanego ogrodu, gdzie kładł się pośród kwiatów, i zapadał w głęboki sen. Nie wiem, czy kuły go kolce róż, nie wiem także, czy to on nie sprawiał im bólu swoim ciężarem. Jedno jest pewne, kochał kwiaty, a one kochały jego, tak więc wzajemnie wybaczali sobie wszelkie niewygody codziennego żywota. Zasypiając upajał się wonią róż, ta sama woń stanowiła dlań pobudkę.
Mijały dni, miesiące oraz lata, czas natomiast zdawał się zapomnieć o owym ogrodniku. Czy to możliwe? Jak osiągnął ten stan wiecznej młodości? Na to pytanie próbowało odpowiedzieć już wielu alchemików. Nie odpowiedzieli… Dlaczego? Wszak brali pod uwagę jedynie budowę róży, nie rozważając budowy ludzkiej duszy i serca.

 

Lustro wody

Był upalny sierpniowy dzień. Usiadłem spokojnie nad znajdującym się pośród drzew bajorkiem. Wpatrując się sennie w ciemną taflę dostrzegłem odbijające się w niej dwa wielkie pnie starych drzew. Wziąłem do ręki patyk i okrężnym ruchem zmąciłem nim lustro wody. Obraz zniknął.
Jakże ogromna siła byłaby potrzebna żeby wyrwać te drzewa- nie jest tego w stanie zrobić żaden z ludzi. Jakże niewiele z kolei wystarczy aby zniszczyć ich odbicie. Złudzenia pryskają jak bańki mydlane podczas gdy żadna moc nie jest władna zatrzeć prawdy.

 

Spiekota

W słonecznej spiekocie podążałem wąską, piaszczystą ścieżyną. Po obydwu stronach dróżki rozciągały się bezkresne połacie wysuszonej trawy. Krocząc tak godzinami, bez sił, pożywienia i wody czułem, iż niedługo nadejdzie koniec.
Jakże wielka była moja radość gdy ujrzałem krystalicznie czysty strumyczek. Zmoczyłem w nim usta oraz nabrałem do naczynia zapas życiodajnego płynu.
Po kilku godzinach dalszej wędrówki znów zmogło mnie pragnienie. Miałem już sięgnąć po amforę, lecz drogę zastąpiła mi jakaś kobieta. Jej zniszczona wiatrem twarz oraz wypłowiałe włosy znakomicie współgrały z otaczającą nas przyrodą.
Oschłym, spokojnym a zarazem stanowczym głosem zażądała wody dla siebie i swoich dzieci. Żadne ze stworzeń nie jest tak zdeterminowane jak matka walcząca o byt swych dziatek.
Niewiele się zastanawiając oddałem jej cały zapas… Bo czymże jest jedno życie, gdy można ocalić byt wielu?

 

Dorastanie

Otwierasz oczy i ku swemu przerażeniu dostrzegasz, iż siedzisz w małej ławeczce pośród klasy wypełnionej dziećmi. Nagle słyszysz dzwonek, wszyscy z krzykiem wybiegają z sali. Ty powoli podnosisz się z krzesła. Opuszczasz klasę i poruszasz się w kierunku drzwi wyjściowych prowadzących na boisko szkolne. Przechodząc przez korytarz wypatrujesz w wiszącym na ścianie lustrze swoje odbicie. Jesteś znów dzieckiem… Nie wiesz skąd, ale znasz trasę do domu. Idziesz powoli, małymi kroczkami, za zakrętem nikną twoi ostatni klasowi koledzy. Snując się ulicami mijasz sylwetki rozmaitych ludzi. Jedne są bardziej jaskrawe i dziwaczne, te zapadają ci w pamięć, inne z kolei są tak szare, że nie zwracasz uwagi na ich istnienie. Przechodzisz obok witryn sklepowych. Jednakże w każdej kolejnej twoje odbicie wydaje się być inne – dorastasz, starzejesz się… i w końcu dochodzisz do domu…

 

Śliwka

Pośród gór i lasów znajdował się mały skrawek ziemi odgrodzony od świata drewnianym płotem. W ogródku tym rosła niewielka śliwka. Drzewko to zaliczało się do najnieszczęśliwszych roślin na świecie. Zerkając ukradkiem na pobliski las rozpaczała ona dniami i nocami nad swym losem. Ot jakże szczęśliwe są wysokie sosny topiące swe korony w świetle słonecznym. A świerki? Im nikt nie obrywa owoców, nikt nie łamie gałęzi. Jakże samotna jestem podczas gdy one cieszą się swoim towarzystwem.
Śliwka ta pozostała nieszczęśliwa do końca swych dni. Dlaczego? Rzeczywistym problemem nie było jej położenie, lecz fakt iż zapominając, że jest… śliwką nie pogodziła się ze swym przeznaczeniem.

 

Ognie Młodości

O poranku spoglądasz w gęstą mgłę. Nie widzisz nic poza śnieżną ciemnością. Spragnione uszy łapią zachłannie otaczającą cię ciszę. Wtem przed oczyma zaczynają migotać bladoniebieskie ogniki młodości. Młodzieńczy wzrok chłonie ten widok, widok zamknięty na klucz dla postronnych łajdaków, dla tych wszystkich którzy sprzedali swą duszę . Ile radości potrafią sprawić te błogie chwile zapomnienia… Pragniesz aby ten niezwykły czas trwał w nieskończoność, zdajesz sobie jednak sprawę, iż kiedyś opadnie czar rannej godziny, ciszę sprofanuje wicher, a mgła rozpłynie się niczym senne marzenia. Znów rzucisz się w wir wydarzeń, znowu na twą skroń opadną ciężary ludzkiego żywota. Ponownie staniesz do boju o sławę będącą jedynie złotem głupców, staniesz do boju o mamonę, która daje złudzenie wielkości. Zapomnisz, że prawdziwy skarb zostawiłeś o poranku wśród ciszy mgły i ogni młodości.

 

Szczęście

Żył kiedyś pewien bardzo młody człowiek, który zapragnął zostać marynarzem. Jak to w życiu czasami, a w baśniach często bywa jego marzenie się ziściło. Dzięki swej wytrwałości, pracy i zdolnościom szybko został kapitanem okrętu należącego do swego ojca. Właściciel owego statku, człek bardzo bogaty i jeszcze bardziej rozkapryszony postawił przed synem trudne i niebezpieczne zadanie. A mianowicie zażyczył sobie, aby znalazł on krainę z której przywiezie mu szczęście.
Dlaczego Cię to dziwi Drogi Czytelniku? Czy mało jest na tym świecie ludzi bogatych, a nieszczęśliwych? Uważasz, że próbuję bronić człowieka narażającego życie własnego syna? Nic bardziej mylnego. Po prostu staram się go obiektywnie ocenić.
Młodzieniec, zgodził się na ten rejs bez namysłu. Dlaczego się nie zastanowił nad sensem podróży? Nie wiem. Być może w razie odmowy bał się gniewu swego ojca? Być może z kolei, jak na młodego chłopaka przystało pragnął przygody?
Następnego dnia począł werbować załogę gotową popłynąć z nim w nieznane. Oczywiście śmiałków było niewielu, a ci, którzy się zgłaszali byli najczęściej ludźmi z piracką przeszłością przez co pozbawionymi przyszłości w normalnym świecie. Tacy jak wiemy nic do stracenia nie maja, a zyskać mogą sporą sumkę w złocie.
Pewnego pogodnego poranka okręt z dobrze opłaconą załogą straceńców opuścił rodzinny port. Kapitan nie posiadał żadnej wizji rejsu, nie miał pojęcia gdzie może znaleźć owo upragnione przez ojca szczęście. Nakazał sternikowi płynąć wciąż przed siebie. W miarę oddalania się od brzegu i wkraczania na nieznane dotąd nikomu wody pogarszało się morale załogi. Wielu nie chciało płynąć już dalej, kilku próbowało z kolei targnąć się na życie młodego kapitana, wszyscy zaś byli głodni. Czy załamało to młodzieńca? Oczywiście że nie, wciąż nakazywał on swoim marynarzom kontynuować żeglugę. W obliczu kończących się zapasów żywności i wody, nad okrętem zawisło widmo kanibalizmu.
I co ja Ci na to poradzę Czytelniku? Wiem, wiem, to jest niesmaczne, nieludzkie, itd. Ale cóż tak po prostu było.
Kapitan natomiast rozkazał kanibalizm bezwzględnie karać śmiercią.
Teraz natomiast mówisz, iż to nasz młodzian był barbarzyńcą. Więc się zastanów. Kto jest gorszym barbarzyńcą: przywódca starający się zaprowadzić ład czy tez kanibal o kryminalnej przeszłości? Tak, litowanie się nad bandytami jest bolączką współczesnego świata… niestety.
Jednak wróćmy do naszego rejsu.
Otóż pewnego poranka z bocianiego gniazda rozległ się okrzyk zwiastujący ląd na horyzoncie. Na statku naturalnie zapanowała euforia. Dobił on do brzegu, a wygłodniała załoga z kapitanem na czele rzuciła się na rosnące nieopodal plaży nieznane owoce.
Podróżnicy znaleźli tutaj także strumień upragnionej słodkiej wody. Po sytym posiłku, młodzieniec nakazał napełnić ładownię owocami i wracać do domu, gdyż uznał, iż właśnie odnaleźli poszukiwane szczęście.
Tymczasem mijały miesiące i lata, a ojciec zamartwiał się bezpowrotną utratą jedynego dziecka. Nie mógł sobie darować swej lekkomyślnej próżności, cały czas dręczyły go okropne wyrzuty sumienia.
A więc jak widzisz ten rozkapryszony, tak krytykowany przez Ciebie na początku opowieści, bogacz ma jednak w sobie serce.
Ojciec nie potrafił uwierzyć, gdy posłaniec z portu doniósł mu, iż statek syna zbliża się do miasta. Nie wierzył, lecz ubrał się naprędce i wybiegł z domu. Nikt nie jest w stanie opisać jego radości gdy po tylu latach zobaczył swe dziecko. Zdołał tylko wykrztusić ”Dziękuję! Przywiozłeś mi szczęście”.

 

KARZEŁ

W górach Fantazja jest pewien szczyt. Wzgórze otoczone borem. Bór jest ciemny, tak ciemny, iż nikt kto weń wejdzie nie wyjdzie stąd żywy. Prędzej czy później wpadnie w pułapkę którą założył na śmiałków pan boru. Na owym wzgórzu pan boru, sędziwy karzeł, ma swą stolicę, mieszka on od stuleci w zgliszczach ciemnego zamczyska. Przycupnął na wiecznym kamieniu i po wsze czasy szuka zapomnienia w dymie swej fajki. Pragnie zapomnieć o klęsce którą poniósł przed laty, o klęsce którą i ty poniesiesz gdy zdecydujesz się przestąpić ciemnego boru progi.

 

JEŹDŹCY

Od lat pradawnych mkną na rumakach obleczeni w czerń jeźdźcy. Skąd są nie wiedzą, już zapomnieli, za mgłą wieków pozostawili tę tajemnicę. Nie wiedzą także co jest celem ich nieustającej wędrówki. Pędzą przed siebie, mijają wzgórza, bory i rzeki szerokie. Od czasu do czasu wędrówkę umila im błysk gromu. Nie przystają nad brzegami mórz na chwilę zadumy, wieczna gonitwa jest ich przeznaczeniem. W szaleńczym pędzie starają się dogonić czas, choć dawno już utracili jego rachubę. Mkną przez mgłę w naiwnej wierze, iż uda im się dopędzić stracone chwile. Zanurzają się w mroku nocy, tylko ona jest w stanie im dać chwile zapomnienia…

 

SKALNI RYCERZE

W magicznym kręgu stoją skalni rycerze. Mijają lata, upadają królestwa, a oni trwają niewzruszeni na straży swej ciszy. W gęstej mgle rysują się rosłe sylwetki, postury, które przetrwały gromy historii. Ich siłą jest jedność, sercem jedności zaś głęboka przyjaźń. Spróbuj swą myślą przeniknąć skalne pancerze a znajdziesz tam serce, które krwawi widząc upadek tej ziemi. Gdy patrzysz na ten kamienny hufiec twą duszę przepełnia chłód i groza. Lecz czego się boisz? Czy ich znasz? Czy słyszałeś aby komukolwiek zrobili krzywdę? Cisza i historia…. to one budzą twój respekt. Cisza jest jak grom w konfrontacji z szeptem życia codziennego. A historia? Historia jest wyrzutem sumienia.

 

PANI ŚMIERĆ

Wyobraź sobie, iż jest chłodna noc. Księżyc świeci w pełni, ty natomiast stoisz samotnie na leśnej polanie. Na środku polany znajduje się wysoki pień drzewa, któremu obcięto koronę. Stoisz naprzeciwko owego pnia wśród porozrzucanych dookoła ogromnych granitowych głazów. Trwasz w bezruchu wsłuchując się w odgłosy dochodzące z otulającego cię boru. Wśród szumu drzew rozpoznajesz ludzkie głosy. Do twych uszu dochodzą rozmaite bluźnierstwa i groźby pod niewiadomym adresem. Słyszysz, że grupa ludzi zbliża się nieuchronnie w kierunku polany, chciałbyś uciekać, jednak nie pozwala ci na to czar otaczającej natury. Wiesz, że postępujesz nieroztropnie, aczkolwiek w dalszym ciągu stoisz nieruchomo. Wtem w blasku księżyca wyłania się jakaś przerażająca postać. Nie widzisz dokładnie twarzy, lecz dostrzegasz jej złowieszczą czarną pelerynę. Pomimo tego nie ruszasz się z miejsca. W miarę zbliżania się tajemniczej postaci twe serce bije coraz mocniej, duszę natomiast wypełnia coraz większy niepokój. Właśnie przed oczyma przebiega ci całe życie. Chciałbyś teraz uciekać, lecz wiesz, że już jest za późno. Jesteś skazany na oczekiwanie…

 

POLANA

Wyobraź sobie śnieżną polanę wiecznie spowitą przez gęstą mgłę. Jest zimno i wieje wicher. Wiedząc o panującym tam klimacie niechętnie podążasz w kierunku tego nieprzyjaznego miejsca. Nagle wynurzasz się z lasu. Jednak co się dzieje? Wraz z twoją osobą na polanie gości słońce, a wicher i mgła odchodzą w niepamięć. Słońce na niebie zdaje się wirować, śnieg natomiast mieni się różnymi barwami. Stoisz nieruchomo, lecz nie jest ci zimno, twa dusza chciałaby tu spędzić wieczność. Co się stało? Nie jesteś w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Jaka moc była władna do tego stopnia odmienić oblicze tej niegościnnej polany? Być może to coś jest w tobie, być może tkwi w samej polanie, a możliwe, iż jest po prostu znakiem czasu. Nigdy nie przenikniesz własnej przyszłości…

 

PRAGNIENIE NICZEGO

Siedząc na polanie nieopodal małego jeziorka poczułeś pragnienie niczego. Nic nie myślisz, niczego nie chcesz, ot jakby zły demon skradł twoją jaźń.
Myślę, więc jestem powiedział mądry filozof, ty jednak nie myślisz. Zanurzasz swe stopy w nijakiej wodzie. Nie jest ona ciepła, nie jest zimna – odczuwasz nic. Kładziesz się na trawie, nie jest ci ani gorąco, ani zimno. Czy jeszcze istniejesz?
Wstajesz, spoglądasz w słońce i starasz się złapać utracone myśli. Umknęły one jednak daleko, pieszczone przez święte uczucie. Już nie jesteś swoją własnością, nie jesteś i nie chcesz być. Wiesz dobrze, że stan ten już nigdy nie ustanie… bo ty na to nie pozwolisz.

 

Rzeka

Stojąc nad rzeką obserwowałem dwie kaczki. Płynęły powoli, dostojnie, wydawały się być szczęśliwe.
Płynąc przed siebie nie zwracały uwagi na inne ptactwo. Jakaż to moc sprawia, że kaczor dostrzega tylko swoją wybrankę a ona jego? Ileż mądrzejsze są kaczki od ludzi… One wiedzą gdzie leży szczęście.

 

Las

W krainie Nicości istniał piękny stary las. Potężne korony sędziwych drzew niejednokrotnie dawały schronienie szukającym ratunku przed deszczem zabłąkanym wędrowcom. Atmosfera swojskości panująca w tym miejscu sprawiła, iż w świadomości ludzi przybrało ono nazwę Domowego Lasu. Każde z tych drzew było pod jakimś względem jedyne i niepowtarzalne. To, iż znalazły się właśnie w tym miejscu i w tym samym czasie sprawiało, iż las miał właśnie taki, a nie inny charakter.
Z biegiem lat jednak kolejne wichury, ogień oraz choroby nie oszczędzały starych pni. Wraz z utratą każdego kolejnego drzewa las przestawał być sobą. Młode drzewa, mimo pozorów identyczności były już całkiem inne. I choć nierzadko wyrastały na miejscach swoich poprzedników, to Domowy Las wkrótce przestał być Domowym Lasem. Wszystko się zmienia choć tak bardzo chcielibyśmy zachować chwile…