Sekretne życie ogrodu buddyjskiej świątyni


Jak co weekend, przy akompaniamencie ptaków, wyciszałem się w cieniu drzew cmentarnej części pagody.
Nad pełną ryb i kwiatów lotosu fosą, która okala ruiny shivaistycznej świątyni o stulecia starszej niż państwo polskie, ludzi spotykam nieczęsto.
Jeżeli już, to można tam napotkać wkuwających na pamięć sutry buddyjskich mnichów z tutejszego klasztoru, bądź też małolatów z pobliskiej wioski, urywających się z oczu rodziców, by z kumplami zapalić papierosa. W ich wieku robiliśmy dokładnie to samo.
Może więc dziwić, że w tak odludnym miejscu wala się sporo śladów ludzkiej cywilizacji, w postaci plastikowych kubeczków, butelek, woreczków, słomek i innych śmieci.
Wina za ich znoszenie najprawdopodobniej spoczywa na uczniach pobliskiej podstawówki, którzy w tygodniu kręcą się tu na przerwach.
Jakkolwiek ja przyjeżdżam w weekendy i od dawna nikogo nie spotkałem.
Tym razem, było inaczej. Po kilkudziesięciu minutach siedzenia nad wodą napatoczyła się ferajna pięciu łebków, których wiek oceniłbym na 8-12 lat.
Idąc w moim kierunku, z dumą zaciągali się tytoniowym dymem, który w ich przekonaniu dodaje +5 lat w skali powagi.
Widząc obcokrajowca (pewnie bogaty Amerykanin z filmów) od razu przeszli do sedna, grzecznie, jednak w sposób natrętny próbując wysępić ode mnie kasę.

 

Od lat nauczam kambodżańską młodzież, obecnie na uniwerku, a jeszcze wcześniej i wciąż „od święta” jako wolontariusz w biednej szkółce na wsi – znam tutejsze realia i z zasady dzieciom pieniędzy nie daję. Odesłałem więc młodzieńców z niczym, a cisza wróciła.
Po chwili naszła mnie jednak refleksja, że postąpiłem niewłaściwie. Efekt, który osiągnąłem, dobierając oschle stanowczy ton odmowny, był żaden.
Łebki sępić się nie oduczą, może jedynie staną się przy tym bardziej niegrzeczni, bo grzeczność jak widać, nie popłaca, zaś ja, zamiast wrócić do spokojnej medytacji, w której mi przeszkodzono, bez sensu wciąż rozmyślam o tej sytuacji.
Fajnie, by było, gdyby jeszcze tu wrócili, dając mi szansę na pedagogiczną poprawę.
I wrócili. Po kilkunastu minutach. Kręcąc się po klasztornym ogrodzie chłopcy zatoczyli koło, a na mój widok dla odwagi ponownie odpalili papierosy… jednak palenie zbyt sprawnie im nie szło. I znów ta sama gadka: „some money, some money”.
Tym razem, zacząłem również stanowczo, od tego by wywalili fajki, bo w ich wieku palić się nie powinno. O dziwo posłuchali. Papierosy wylądowały na glebie, dodatkowo przydeptane klapkami.
Przeszliśmy więc do negocjacji. Układ, który zaproponowałem obejmował wysprzątanie okolic świątyni z plastikowych śmieci. Zaoferowałem chłopakom do podziału kwotę 10 000 rieli (równowartość 5 paczek papierosów lub sporej torby słodyczy), która bardzo ich ucieszyła, ponieważ znacznie przewyższa najśmielsze oczekiwania względem tego, co byliby w stanie wysępić. Płatne po wykonaniu zadania.
Abym się przypadkiem nie rozmyślił, młodzieńcy do pracy zabrali się z marszu.
Po kilkunastu minutach wszystkie butelki, słomki i woreczki trafiły na śmietnik. Uregulowałem swoje zobowiązanie, a zadowolona z wykonanej roboty, chyba bardziej niż byłaby zadowolona z wyżebranych kilkuset rieli ekipa, uprzednio przybijając mi piątkę, pobiegła do wioski… po papierosy, czy po słodycze, tak naprawdę większego znaczenia już nie ma.

(Trafia do kontenera Podróże małe i duże)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

28 − = 20