Jak co weekend, przy akompaniamencie ptaków, wyciszałem się w cieniu drzew cmentarnej części pagody.
Nad pełną ryb i kwiatów lotosu fosą, która okala ruiny shivaistycznej świątyni o stulecia starszej niż państwo polskie, ludzi spotykam nieczęsto.
Jeżeli już, to można tam napotkać wkuwających na pamięć sutry buddyjskich mnichów z tutejszego klasztoru, bądź też małolatów z pobliskiej wioski, urywających się z oczu rodziców, by z kumplami zapalić papierosa. W ich wieku robiliśmy dokładnie to samo.
Może więc dziwić, że w tak odludnym miejscu wala się sporo śladów ludzkiej cywilizacji, w postaci plastikowych kubeczków, butelek, woreczków, słomek i innych śmieci.
Wina za ich znoszenie najprawdopodobniej spoczywa na uczniach pobliskiej podstawówki, którzy w tygodniu kręcą się tu na przerwach.
Jakkolwiek ja przyjeżdżam w weekendy i od dawna nikogo nie spotkałem.
Tym razem, było inaczej. Po kilkudziesięciu minutach siedzenia nad wodą napatoczyła się ferajna pięciu łebków, których wiek oceniłbym na 8-12 lat.
Idąc w moim kierunku, z dumą zaciągali się tytoniowym dymem, który w ich przekonaniu dodaje +5 lat w skali powagi.
Widząc obcokrajowca (pewnie bogaty Amerykanin z filmów) od razu przeszli do sedna, grzecznie, jednak w sposób natrętny próbując wysępić ode mnie kasę.