Czy można zabić pijawkę w świątyni?

Niewielu zagranicznych turystów decyduje się na wizytę w himalajskim stanie Sikkim o tej porze roku. Mówiąc dokładniej: nie spotkałem nikogo. Ludzie boją się deszczu, chmur, powodzi, osunięć terenu itd. itp. Pogoda co prawda bywa różna – z naciskiem na „różna”, a osunięcia terenu są na porządku dziennym. Po drodze byłem świadkiem akcji poszukiwawczej zwłok pasażerów samochodu, który wraz z jednym z takich osuwisk, wpadł do rwącej, górskiej rzeki. Ratownicy, pontony, wojsko i jak to zwykle bywa spora liczba gapiów.
Pelling gdzie się zakwaterowałem to mieścina maleńka, aczkolwiek popularna i w lipcu pusta zarazem.
Położone na wysokości 2150 m. n.p.m. miasteczko jest jedną z najczęściej odwiedzanych, turystycznych destynacji w leżącym u stóp Kanczendzongi, dawnym, górskim królestwie, niezależnym państewku, włączonym jako stan do Indii na drodze referendum w 1975 roku. Wtedy to, dzięki poparciu 97% Sikkimczyków, licząca sobie 8586 m n.p.m. uważana przez miejscową ludność za bóstwo Kanczendzonga stała się najwyższym szczytem drugiego najludniejszego kraju świata.
Gdy zaczyna się sezon, liczne lokalne restauracyjki oraz górskie hotele wypełniają się ludźmi.
Jedną z najpopularniejszych atrakcji Pelling jest aktualnie, otwarta w 2018 roku u stóp 42-metrowej statuy patrzącego w dół, ze współczuciem na świat , bodhisattwy Awalokiteśwary, szklana kładka. Rozpościera się z niej genialny widok na Himalaje, a napisy informują, że należy ograniczać jednorazową liczbę odwiedzających do 50 osób, z czego wnioskuję, że w sezonie bywa tłoczno.
Wszystko więc wskazuje, że tutejszy, najstarszy w Sikkim, założony w 1642 roku buddyjski klasztor Sanga Choeling Monastery, także odwiedzają liczni turyści.
Niezależnie od wysokosezonowej popularności Pelling, w lipcu, kosztem widoków, które mi umknęły oraz pocztówkowych zdjęć, stanęła przede mną możliwość poznania prawdziwego, wolnego od turystycznego zgiełku życia himalajskiej prowincji.
Pierwszy raz do klasztoru, najstarszej tybetańskiej tradycji Ningma, trafiłem idąc we mgle, która zazdrośnie skrywała piękno Himalajów. Zwisające ze stromych wzgórz paprocie, świeże, górskie powietrze, odgłosy lasu oraz pustka, przywracały klasztorowi mistykę, z jakiej nawet najświętsze miejsca obdziera wysoki sezon turystyczny. Pokonując stromą, siedmiokilometrową trasę, odnosiłem wrażenie, że przeniosłem się do jakiegoś innego świata, świata czarów, z którego nie chcę wracać do rzeczywistości.

Na podłodze obydwu przyklasztornych świątyń mogłem siedzieć zupełnie sam, poszukując balansu, robiąc przerwę, w było nie było męczącej trasie.
Pobyt w Sikkim potraktowałem jak rekolekcje, codziennie wykonując spacer do świątyni.
Na rytm dnia składało się też robienie notatek i chodzenie po lokalach gastronomicznych w poszukiwaniu ciekawych historii, curry, oraz piwa. Zerwane przy chodniku listki konopi, suszyłem na zasilaczu od laptopa. Zdarzało mi się też robić krótkie wycieczki po okolicy. Tak właśnie rozumiem odnowę duchową.
W porze deszczowej ciężko uwierzyć, że Pelling może być kiedykolwiek pełne ludzi, zwłaszcza że w połowie lipca byłem jedynym zagranicznym turystą w miejscowości.
W niedzielę w klasztorze nie byłem sam. Wziąłem udział w uroczystościach religijnych z udziałem, starszego, pogodnego i sympatycznego lamy wspólnoty Choeling. Atmosfera kameralna, mantrujący i przygrywający na instrumentach (trąbki, piszczałki, gwiżdżące muszle, bębny i grzechotki) mnisi plus kilku wiernych.
W trakcie ceremonii młodzi mnisi, zarówno starszym mnichom, jak i nam siedzącym dookoła donosili herbatę z mlekiem, owoce oraz ciasteczka.
Czy można zabić pijawkę w świątyni? To filozoficzne pytanie postawiłem sobie, gdy dostrzegłem, że przyniosłem na łydce pasażera na gapę. Jeżeli ją zostawię, z pewnością wgryzie się, w któregoś mnicha. Ja ją tu przyniosłem i nie chcę być współwinny ugryzienia kogokolwiek. Czułbym się trochę jak ktoś roznoszący chorobę lub wyrzucający śmieci w lesie. Z drugiej zaś strony gryzienie mnicha jest naturą himalajskiej pijawki, zabijając, zaprzeczę sensowi jej istnienia.
Patrząc inaczej, to czy złapana pijawka przeżyje, w naturze, zależy od osobistej woli tego, który ją złapał na gorącym uczynku. Część z nas pijawkę zabije, a część wypuści wolno. Z perspektywy małego krwiopijcy moja wola jest zupełnie niezależnym od jej woli przeżycia elementem losowości. Co zrobić? Myślałem, wpatrując się w czcigodne oblicze Buddy.
O tym, że akurat mnie przydarzyło się przyniesienie pijawki, zadecydowała także losowość. Mamy więc cały zestaw związków przyczynowo-skutkowych oraz element losowości. Oczywiste jest, że każda przyczyna ma swój skutek, a każdy skutek ma swoją przyczynę. Losowość jest więc nierozpoznanym prawem przyczyny i skutku, niewiedzą, która wprowadza zamęt w nasze życie.
Nie znam się na biologii pijawek, wyniosłem więc stworzenie na zewnątrz, przydusiłem, a, jako że brzydzę się przemocą, zrobiłem to lekko, po czym wyrzuciłem na trawnik. Niech o tym, czy pijawka przeżyje i czy kogoś dopadnie, zadecyduje ten sam los, który sprawił, że podkarmiona właśnie moją krwią trafiła w to, a nie inne miejsce. Ze swojej strony mam nadzieję, że przeżyje i zostanie wegetarianką.
W miasteczku odbywał się ogólnokrajowy turniej badmintona, która to gra jest bardzo popularna w północnych rejonach Indii.
„Jesteśmy za niscy, aby grać w siatkówkę”, przy piwie dowcipkował trener jednej z drużyn.
Badmintonowe mistrzostwa odbywają się na przyszkolnej hali, na dwóch kortach jednocześnie. Drużyny mieszane, damsko-męskie.
Za halę sportową służy wielki hangar z blachy falistej, postawiony na zboczu wzgórza niedaleko szkoły. Podobnie jak na pijawkach, nie znam się na badmintonie, ale okiem laika rywalizacja była wyrównana i wciągająca. Zaangażowani kibice dopingowali swoich zawodników, aby później wspólnie spotkać się przy stole, w którejś z licznych restauracyjek.
Nieopodal niewielki homestay i genialna rodzinna knajpka u Ruby. Moja rówieśniczka jest też przewodniczką po Himalajach, angażuje się w życie lokalnej społeczności i o zwyczajach miejscowych ludów wie wszystko.
Jakoś tak już jest na świecie, że nawet w krajach, gdzie zwyczajowo alkoholu się nie pije, góry są tym miejscem, w którym znajdziecie piwo. W Sikkim jest ono dostępne niemal w każdej restauracji – piwo duże, 650 ml, jasne, mocne 8 %, dobre i produkowane lokalnie. Około 100 rupee za butelkę, czyli mniej więcej dwukrotnie taniej niż w innych częściach kraju. Zapewne z powodów podatkowych jego sprzedaż jest dozwolona jedynie w granicach prowincji.
Poza kilkoma rodzajami piwa z miejscowego browaru, ludzie w Sikkim wyrabiają własny, piwopodobny trunek. Nosi on nazwę tongba, robi się go z kaszy jaglanej, ma kilka procent alkoholu i jeszcze fermentuje, gdy go spożywasz z bambusowego „kufla” przez bambusową rurkę. Coś jak wyrabiane w dzbanach, w górskich regionach kambodżańskiej dżungli, niedestylowane wino ryżowe. Do jednego i drugiego trunku podczas picia dolewa się wodę, aż do zupełnego wypłukania drogocennych procentów.
Tutejsza ludność pędzi także rozmaite wina: z owoców, ziół i kwiatów rododendronu.
Ludzie gór, na różnych szerokościach geograficznych kombinują podobnie.
Zresztą i jedzenie w Pelling potrafi zaskoczyć.
– Co jest w składzie curry z różnymi warzywami? – zapytałem kelnerkę, przeglądając menu małej knajpki w „centrum”. „Cebula, marchew, kapusta, grzyby…” zaczęła wyliczać.
Zaraz, zaraz. Pomyślałem… Curry z kapustą i grzybami brzmi tak samo odpychająco, co i intryguje, aby go spróbować. Efekt? Na powtórkę do tej samej restauracji wróciłem jeszcze dwa razy. Ludzie gór potrafią też zaskakiwać. Wegetariański, pikantny, bigos curry. Amen.
Miejscowi górale wyrabiają jeszcze biały ser, a w zimne dni herbatę słodzą miodem. Aż dziw, że nigdzie nie znalazłem oscypków.
Pijąc tongbę, zasłuchiwałem się jak Ruby opowiadała mi o zwyczajach miejscowych plemion. Na małym terenie żyje ich tu osiem (Bhutia, Limbu, Tamang, Lepcha, Gurung, Pradhan, Chettriand i Rai), a w całej prowincji aż jedenaście, każde ma inną kulturę, język, wierzenia i tradycje. Różnią się nawet zwyczajami żywieniowymi — część z nich jest wegetariańska, część nie. Zawierają mieszane małżeństwa, potrafią znaleźć kompromis. Każde z plemion ma inne stroje i w innym terminie celebruje swoje święta.
Jakie panują między nimi stosunki? Bardzo dobre.
Na imprezy zapraszają siebie wzajemnie, w związku z czym różnorodność sprawia, że jest weselej, a nie smutniej. Kolorowe, tradycyjne stroje oraz odmienne zwyczaje każdego z plemion stanowią jego dumę. Nikt nie ma kompleksów w stosunku do nikogo. Ludzie gór są dumni z własnej tożsamości, dzięki czemu być może panuje między nimi większa równość. Tacy sami w swojej różnorodności. Rozmawiając, o tej różnorodności zerknąłem na Facebooka, który zewsząd trąbił o bulwersującej agresji nacjonalistów na ulicach Białegostoku.
Nacjonalizm jest miarą kompleksów, głosem słabych, ale zjednoczonych, którzy nie są pewni swojej wartości, przez co boją się konfrontacji z różnorodnością.
Ileż kompleksów i jak głęboko zaszyte poczucie bycia kimś gorszym, mieszkającym na zadupiu, mówiącym śmieszną polszczyzną, muszą mieć w sobie białostoczanie, pomyślałem, patrząc na wiszące na ścianach restauracji fotografie ludzi w kolorowych strojach.
„Ta kobieta na zdjęciu po prawej stronie jest w stroju plemienia mojej mamy, a ta po lewej mojego taty. Zobacz, zupełnie inne stroje”, kontynuowała Ruby.
Wielokrotnie, rozmawiając z miejscowymi, odnosiłem wrażenie, że górale z Sikkim są dumni ze swojej różnorodności w takim stopniu jak europejscy nacjonaliści z bycia monolitem.
„Ja należę do plemienia Limbu po tacie, ale na równi celebruję ważne święta obydwu plemion”.
Tutaj, w górach, nikt nie czuje się lepszy, ani gorszy ze względu na wyznawaną religię czy pochodzenie plemienne. Himalajscy górale znają swoją wartość, są więc równi.
Nacjonalista ma potrzebę czucia się kimś lepszym. Jako wrogów wybiera więc słabszych, przeważnie mniejszości. Jeżeli nie ma pod ręką nikogo słabszego, wrogiem okrzykuje „wiatraki”. Wyobrażonych przeciwników, kreowanych na „pijawki” wymyślonych zdrajców, pasujące do narracji zagrożenie dla narodu.
Nacjonalista jest człowiekiem, który nie zadając „zbędnych pytań”, miażdży taką „pijawkę”. Wykorzystując fizyczną przewagę, bezrefleksyjnie zaburza różnorodność natury. Nie dostrzega, że będąc jej częścią, jednocześnie sam siebie stawia w roli żądnej krwi pijawki, wraz ze wszystkimi tego konsekwencjami.

(Trafia do kontenera: Podróże małe i duże

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

9 + 1 =